Nie powiem, żebym nagle stała się zwolenniczką postów okolicznościowych, podsumowań rocznych czy innych hokusów-pokusów w tym stylu, ale temat i data publikacji tego tekstu aż się proszą o taki trick ;) Szczególnie, że mijający rok przyniósł mi trochę zaskakujących nowości, a może nawet - nie bójmy się tego słowa - przełomów.
Można by powiedzieć - i cóż w tym nowego; osoby, które mnie znają, często widzą we mnie pasjonatkę wielu dziedzin, która chętnie chwyta się tego i owego, a nawet podejrzewają mnie o różnorodne talenty... Mało kto zdaje sobie jednak sprawę - ja też sobie nie bardzo zdawałam - że wiele z tych ogników, z tych rozćwierkanych fletów, za którymi hipnotycznie i z ufnością podążałam, to nie były tak do końca moje własne wybory.
Pozornie niewinnym przykładem może być moja nastoletnia fascynacja końmi i chęć, by nauczyć się na nich jeździć. Ale tak naprawdę to nie była moja fascynacja, tylko mojej ówczesnej przyjaciółki, zdrowej, wysportowanej i samodzielnej. Większość kursu była dla mnie jednym pasmem strachu i bezradności, w stajni ojciec oporządzał konia za mnie, bo nie umiałam, a rzecz cała skończyła się dwoma spektakularnymi upadkami (w sumie było ich cztery) - szczęśliwie bez konsekwencji zdrowotnych. Rozdział zamknięty.
Pierwsze studia wymyślili mi rodzice: byłam dobra z języków i z pisania, więc rodzina uznała, że powinnam iść albo na lingwistykę stosowaną, albo na dziennikarstwo. Na szczęście nie zdecydowałam się na to drugie, bo spaliłabym się ze stresu. Na to pierwsze poszłam natomiast jak potulna owieczka - wtedy nie przyszłoby mi do głowy, żeby kwestionować sugestie czy decyzje najbliższych.
Rozczarowanie studiami bynajmniej nie spowodowało ich porzucenia - na to byłam zbyt zdyscyplinowana, a że matka nalegała, żebym zdawała jeszcze na drugi kierunek, czułam się w obowiązku to zrobić. Tym razem zdecydowałam sama: italianistyka. I wtedy "konsylium rodzinne" zebrało się któregoś weekendu przy babcinym stole, żeby mi to wyperswadować jako krok bezsensowny i niepraktyczny. Podsunęli mi iberystykę; na szczęście okazało się to dla mnie strzałem w dziesiątkę.
Jeszcze w liceum przylgnęłam do kolegów i koleżanek grających w gry fabularne; sama grywałam rzadko (onieśmielało mnie to), ale uwielbiałam się przysłuchiwać i utożsamiałam się z tą grupą pasjonatów. Potem wpadłam w środowisko komputerowców i pokochałam komputery. Historykiem zapragnęłam zostać dlatego, że zaimponowało mi dwóch przyjaciół, z których jeden był kiedyś moim wykładowcą, a drugi zaraził mnie potem entuzjazmem do Wyspy Wielkanocnej. Gdy poznałam mojego obecnego męża, uznałam, że muszę sprawdzić się jako żeglarka...
I cóż, powiecie; każdy się na kimś wzoruje, czerpie od innych inspiracje, podchwytuje pomysły. To normalne! - Tak, ale ja na pewnych etapach życia zupełnie na poważnie zastanawiałam się, co tak naprawdę jest moje. Oryginalne. Nieskopiowane.
Naturalnie wieloma z wymienionych ścieżek kroczę z satysfakcją nadal. Jestem tłumaczką i historyczką, specjalistką od Wyspy Wielkanocnej, okazjonalnie redaktorką; nadal uwielbiam komputery i w ogóle elektronikę, przez całe życie towarzyszy mi zaszczepiona przez rodzinę fotografia. Lecz czy odważyłam się wypłynąć na niezbadane wody własnych pragnień i pomysłów?
Tak. A mijający rok jest tego najlepszym przykładem.
Od najmłodszych lat tli się we mnie, żarzy lub płonie miłość do psów, podsycana oczywiście również przez psiarskie znajomości, w tym z moją przyjaciółką Sylwią. Nie wystarczają mi jednak szkolenia z moimi psiakami, pożeranie fachowych książek czy udział w webinarach, które już od dawna przestały być dla mnie odkrywcze. Wiosną tego roku zdecydowałam się zainwestować w dwudniowy kurs zoofarmakognozji stosowanej. Polega ona na stosowaniu wysokiej jakości olejków eterycznych oraz ziół w pracy z psami (czy innymi zwierzętami), by wspomagać je przy rozmaitych dolegliwościach fizycznych i psychicznych. Brzmi niczym magia bądź praktyki czarownic, ale jest to bez wątpienia nauka. Połknęłam haczyk. Od czasu kursu zgromadziłam około dwudziestu olejków (rzecz raczej nietania) i kilkanaście rodzajów ziół. Z satysfakcją i czułością obserwuję, jak Kliwer i Reja wybierają sobie, z których miseczek wylizywać ziołowo-wodną papkę, gdy boli je brzuch, albo jak Kliwciu decyduje, które olejki niuchać, kiedy ma kłopoty z zapaleniem uszu. Bo cała sztuka polega nie na tym, żeby wmuszać psu te specyfiki czy przemycać w karmie, ale żeby zaoferować mu niektóre z nich i zobaczyć, jakich rzeczywiście potrzebuje. Teraz od dwóch dni wzmogły się sylwestrowe wybuchy i detonacje - Kliwer bardzo się nimi stresuje, więc trzymam koło łóżka otwarte buteleczki z olejkami z kadzidłowca oraz fiołkowego liścia - przynajmniej przestał dygotać... Tak, zdecydowanie chcę się podszkolić w tej dziedzinie!
I dalej... Połączenie fascynacji ptakami i ogólnie przyrodą, umiłowania fotografii - szczególnie z nietuzinkowej perspektywy - oraz słabość do elektroniki w pewnym momencie zogniskowały się w moim umyśle w jedną całość, która przybrała kształt... Drona. Pomysł kiełkował i pęczniał... Nie chciałam jednak latającej zabawki, z którą nie będę wiedziała, co zrobić. A już szczególnie mając licencjonowanego szybownika na pokładzie. Dlatego poszłam na profesjonalny kurs pilotowania dronów, i to od razu z opcją zaawansowaną - BVLOS, czyli latanie bez widoczności maszyny, na samych przyrządach. Wbrew moim obawom okazało się, że nie muszę robić badań lotniczo-lekarskich i moja wada wzroku nie przeszkadza mi w uzyskaniu certyfikatu pilota! I teorię, i praktykę zdałam na bardzo wysokim poziomie. Kiedy zaczynałam tę przygodę, nie wiedziałam jeszcze, że zarejestruję się w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego i będę podlegać pod prawo lotnicze. Jestem z siebie dumna - a mój mąż chyba jeszcze bardziej...! Gdy wydobrzeje mi noga i skończy się zima, muszę rozejrzeć się za jakimś dronem - własnym lub wynajętym - i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć.
I dalej! Ostatnia sprawa to był chyba skok na najgłębszą wodę. Poszłam na studia - i to magisterskie, mimo że od blisko 10 lat mam w kieszeni habilitację. Mimo spektrum, ciągle leczonej depresji, problemów ze zdrowiem i klęski urodzaju, jeśli chodzi o liczbę zajęć domagających się mojej uwagi. Po długich przemyśleniach, zachęcana głosami zachwytu i zniechęcana głosami rozsądku i niepokoju, postanowiłam jednak dać sobie szansę i podążyć za głosem marzenia, który odzywał się w mojej duszy od bardzo wielu lat, choćby dzięki książkom Olivera Sacksa i Anny Goc oraz mojemu niesłabnącemu zainteresowaniu wszelkimi formami komunikacji. Liczyłam też na to, że konkretny grafik zajęć ustawi mnie do pionu, wyrwie z letargu, nada mojemu życiu określoną ramę, która obudzi moje zasoby energetyczne i podreperuje kulejącą samodyscyplinę.
Zdałam na Filologię Polskiego Języka Migowego na UW. Udało mi się pogodzić zajęcia, które prowadzę na iberystyce, z tymi, na które uczęszczam jako studentka. Udało mi się też nie zdeprymować prowadzących (z których część znam od bardzo dawna) oraz innych osób studiujących! Z perspektywy trzech miesięcy intensywnej nauki i zabójczego wstawania przed świtem przez trzy dni w tygodniu mogę powiedzieć, że ani przez minutę nie żałowałam tej decyzji. Uczestniczę w czymś wspaniałym.
Gdzieś po drodze pogodziłam się wreszcie z faktem, że mój umysł po prostu potrzebuje "płodozmianu". Nowych wyzwań, nowych fascynacji. Bylebym tylko miała siłę i energię na ich realizację!
Niech rok 2024 będzie dla Was prawdziwym spotkaniem z Wami samymi.
Komentarze
Prześlij komentarz