O oczach

[Opis zdjęcia: Czarno-biała fotografia z dawnych lat. Mała dziewczynka o spiętych blond włosach, w ciemnej bluzeczce z kołnierzykiem. Na prawym oku ma czarną klapę niby pirat. Lewe oko patrzy nieco smutno, nieco nieobecnie, choć dziewczynka uśmiecha się lekko. W tle błyszcząca zasłona, zarysy zabawek, dobrze widoczna duża maskotka w postaci łaciatego psa z lewej strony zdjęcia. Ta dziewczynka to ja w wieku sześciu i pół roku, po operacji okulistycznej, którą przeszłam w Niemczech, w celu uratowania nieczynnej gałki ocznej.]


Rzecz dzieje się dwadzieścia lat temu z okładem. Siedzę w małej wówczas bibliotece Instytutu, gdzie studiuję. To jedna z bardzo nielicznych bibliotek, które lubię, bo jest przytulna i kameralna. Siedzę nad laptopem i mam bardzo zły humor.

Do biblioteki wchodzi dziewczyna; nie znam jej. O coś mnie pyta, o jakąś uczelnianą czy biblioteczną sprawę, więc odpowiadam. W tym momencie ona czuje się tak ośmielona - może przez fakt, że też nosi okulary - że znienacka pyta mnie:
- A co ty właściwie masz z oczami?
- Ooo, czego to ja nie mam!! - odpalam. - W lewym oku mam dalekowzroczność, astygmatyzm, światłowstręt i oczopląs...!
- !!!!
- ...Za to w prawym nie mam nic.
- ...Uff.
- Nawet wzroku!!

Dziewczyna już się do mnie nie odezwała.

Brutalne i złośliwe? - Nie da się ukryć. Prawdziwe? - Jak najbardziej. Sama spytała, prawda? Ale chyba nie chciała usłyszeć takiej odpowiedzi. Co nią kierowało, naiwność? Czy osobę na wózku inwalidzkim, spotkaną po raz pierwszy, też pytałaby na dzień dobry, co ma z nogami?

Cóż, jak wspomniałam, miałam wtedy naprawdę zły humor. Z drugiej jednak strony już dawno przestałam ukrywać, że źle widzę. Pewnie trudno się tego po mnie spodziewać: moje nieczynne oko, z wrodzonym bielmem i garbiakiem, wygląda normalnie, bo noszę na nim protezę. Szkła okularów mam pocieniane, więc nie wyglądają jak denka od butelek. Ale bez trudu można się zorientować, że siedzę blisko monitora komputerowego i nieraz kręcę głową jak ptak, żeby coś dojrzeć. Żongluję trzema parami okularów: do dali, do bliży i optycznymi przeciwsłonecznymi, z polaryzacją. Nie mam poczucia głębi, bo widzę jednoocznie; dlatego chodzenie po nierównym terenie albo po nieznanym, kiepsko oświetlonym pomieszczeniu bywa dla mnie kłopotliwe. Nie mogłabym mieć prawa jazdy - nie dojrzę napisów czy znaków drogowych z odpowiedniej odległości. Z trudem przychodzi mi wyłowienie z grupy studentki, która akurat się odzywa. Bądź szukanie czegoś na sklepowej półce. Czasem mój własny pies znika mi z pola widzenia, gdy spacerujemy w parku. Żeby przeczytać nazwę ulicy na tabliczce, muszę podejść na bliską odległość. Albo użyć lunetki. Jadący chodnikiem rower nieraz zauważam w ostatniej chwili. Oglądanie obrazów w muzeach mnie męczy...

Ale najgorszy jest oczopląs. Tak zwany fiksacyjny: włącza się wtedy, gdy akurat potrzebuję skupić na czymś wzrok. Albo gdy to coś jest daleko, nieruchome, albo gdy jestem zdenerwowana, zmęczona lub też panuje złe oświetlenie. Nie pomagają moje chroniczne niedociśnienie ani anemia. Czasem pomaga picie yerba mate! Na szczęście oczopląs nie towarzyszy mi stale, ale wiem dobrze, że bez niego funkcjonalnie widziałabym dużo lepiej.

Nie, nie trzeba się nade mną użalać. Obserwuję ptaki, robię zdjęcia, podróżuję po świecie. Nawet pełnię funkcję pilota mojego męża, gdy dokądś się wybieramy samochodem, a czasem jeżdżę na hulajnodze (takiej tradycyjnej)! Namiętnie czytam. Wspomagam się elektroniką: komputer, tablet, Kindle, smartfon. Bardzo jestem ciekawa, jak by to było, widzieć na obydwoje oczu, ale to raczej ciekawość poznawcza niż żal. Nie znam innego życia.

Gdy wkraczałam w dorosłość, trafiłam do uniwersyteckiego Centrum dla Studentów Niewidomych i Niedowidzących, zwanego potocznie CNINem. To było dla mnie bardzo pouczające doświadczenie. Właśnie niewidomi przyzwyczaili mnie, wtedy niedotykalską "dzikuskę", do dotyku, który jest dla nich niezbędny dla orientacji w świecie i sprawnego poruszania się. A poza tym pokazali mi, że ze swoich deficytów można śmiać się do rozpuku. Do dziś przechowuję segregator pełen historyjek, jakie mi opowiadali - wszystkie dotyczą styku lub zderzenia świata niewidomych i widzących.

Chcecie przykład? Podam Wam swój. Jako dziecko i nastolatka uchodziłam za osobę chodzącą z głową w chmurach, by nie powiedzieć wprost - gapowatą. W pewne wakacje, gdy miałam 17 lat, pojechałam z moją chrzestną do Kołobrzegu. Siedziałyśmy w kawiarni i traf chciał, że coś-tam jakoś sprytnie przyuważyłam.
- Oj, ty to masz oczko nie z guziczka! - pochwaliła mnie chrzestna.
- Zależy które! - odparowałam.

Że już nie wspomnę o moim przyjacielu, który kiedyś wołał mnie do drugiego pokoju:
- Chodź tu i rzuć okiem... Możesz też rzucić okiem bez przychodzenia!!

Komentarze