Jakim byłam dzieckiem?
Na pewno takim, które przysporzyło swoim rodzicom szoku: rodziłam się pośladkowo, byłam bardzo drobna i miałam szereg wad wrodzonych. Poza niewidzącym okiem i cofniętą żuchwą na pierwszy plan wysunęło się wywichnięte kolano - nie wiadomo było, czy w ogóle będę mogła chodzić. Dużo czasu spędziłam z nogą w gipsie, a właściwie w półgipsie (longecie). Siostra mojego ojca wspomina, że siedziałam w wózku z tą nogą w opatrunku i... nawijałam jak najęta.
Bo też bardzo wcześnie nauczyłam się mówić. Rodzina twierdziła nie skończyłam jeszcze roku, a już składałam pełne zdania. Ponoć byłam bardzo śmiałym dzieckiem - ale jak teraz o tym pomyślę, wydaje mi się, że raczej naiwnym, bezpośrednim i podatnym na wpływy. A moi rodzice lubili "żarciki" w stylu wysłania mnie, żebym podeszła do milicjanta i powiedziała mu: "Pan pójdzie z nami". Mam wrażenie, że mimo mojej gadatliwości i pyskatości (tak, uchodziłam za pyskatą!) w wielu dziedzinach po prostu nie kwestionowałam autorytetu starszych - zwłaszcza matki. Co do bezpośredniości zaś, jako kilkulatka do przyjaciółki rodziców, która miała bardzo otyłego męża, zwróciłam się tymi słowy: "Ciociu, trzymaj ten balonik, bo ci ucieknie!".
Moje najwcześniejsze wspomnienia są naprawdę bardzo wczesne. Możliwe, że nie miałam jeszcze roku, kiedy leżałam w swoim łóżeczku ze szczebelkami, panował półmrok, słychać było chyba głosy z telewizora w drugim pokoju, a ja trzymałam w rączkach dwie małe buteleczki ze smoczkami i na przemian brałam do ust to jeden smoczek, to drugi, to jeden, to drugi... Gdy byłam dużo starsza, matka mówiła mi, że miałam założone smoczki na... buteleczki po wódce. Hm. Fantazyjne, nie powiem.
Pamiętam rozkład pokoju, który zmienił się dopiero, gdy miałam cztery lata i dostałam ten pokój na własność. Pamiętam kufer, w którym były moje książeczki dla dzieci, a ja nie mogłam ich dosięgnąć. Teraz książeczki dla dzieci robi się z miękkich materiałów - wtedy to były książeczki z okładką i stronami twardymi niby deseczki. Chyba po angielsku. Pamiętam, że nad moim łóżeczkiem była półka, na której stały gumowe, piszczące zwierzątka. Jednym z nich był fioletowy piesek, coś jak spaniel czy basset. Pamiętam, jak z ojcem wracałam ze spaceru do domu, ja w składanej spacerówce, szliśmy jezdnią, a ja między rurkami spacerówki patrzyłam na jego buty szybko migające po asfalcie.
Kiedy miałam dwa, a potem trzy lata, w wakacje rodzice wynajęli domek w Urlach nieopodal Warszawy. Ojciec dojeżdżał w weekendy. Ten domek też trochę pamiętam, i drugi na terenie, i huśtawkę, krzaki, tylną furtkę prowadzącą nad rzeczkę Liwiec. I dzieci, które nocą zakradły się przez okno, żeby przynieść mi do łóżka szczeniaka. Nazywał się Sebastian, a jego matka Karolcia, ale te imiona pamiętam raczej dzięki późniejszemu powtarzaniu tej historii. A jak się nazywały dzieci? - Nie mam pojęcia!
Kiedy skończyłam cztery lata, pojechaliśmy na wakacje do Włoch, gdzie spotkaliśmy się ze znajomymi rodziców. Pamiętam oberwanie chmury w drodze przez Czechosłowację, wielką, kolorową piłkę plażową, którą mi tam kupili, hotel Mirafiori, gdzie goście mówili na mnie "Susanna, tutta panna" (= "cała śmietana"), gadającego gwarka w klatce na ulicy miasta Civitanova Marche i oczywiście morze. A nawet, jak raz szłam za ojcem i zalała mnie nagła fala.
To we Włoszech - a konkretnie w Loretto - rodzice zmusili mnie, żebym pierwszy raz posmakowała lodów. Bardzo nie chciałam, brzydziłam się, zakrywałam usta, bo nie odpowiadała mi konsystencja nieznanego pokarmu. Ale rodzice nalegali, naciskali wręcz, a w końcu ojciec uciekł się do groźby, której nie zamierzał oczywiście spełniać: powiedział, że jak nie spróbuję, to przyleje mi pasem. "Piękna" metoda wychowawcza... Cóż, spróbowałam, chlipiąc, a potem mogłam już jeść lody na okrągło. Rodzice nazwali to "cudem z Loretto".
Również z Włoch napisałam pierwszą samodzielną kartkę pocztową do babci - ta pocztówka odnalazła się kiedyś w rodzinnym "archiwum", ale nie wiem, gdzie teraz jest. Zakładam, że rodzice trochę mi pomogli. Ale fakt faktem, że czytać nauczyłam się sama, zanim skończyłam pięć lat. Wtedy już nosiłam okulary. Matka wspominała, jak kiedyś weszłam do kuchni, zobaczyłam gazetę i powiedziałam: "Życie Warszawy". Matka pomyślała, że ja po prostu mogę wiedzieć, że to ta gazeta, więc poprosiła, żebym czytała dalej. I czytałam. Pisałam wtedy drukowanymi literami - N odwrotnie, E jak grzebień, Ś z kółkiem na górze, a Y z widełkami wystającymi ponad inne litery... Liczyłam też po swojemu: liczby przed dwudziestką sprawiały mi pewien kłopot. I było to tak: "...siedemnaście, dziewiętnaście, dziesiętnaście!".
Brzydziłam się nie tylko określonej konsystencji jedzenia, ale też na przykład makijażu. Małe dziewczynki uwielbiają na ogół naśladować dorosłe kobiety - chcą mieć polakierowane paznokcie czy uszminkowane usta. Moja matka zawsze lubiła się malować i używać lakieru do paznokci; kiedyś pomalowała mi paznokcie jednej ręki na siłę, dla żartu - pamiętam, jak z obrzydzeniem zacisnęłam dłoń, żeby tego nie widzieć! To samo było ze szminką: znowu umalowała mnie dla żartu (miałam zdecydowanie inne poczucie humoru...) i mówi, "Idź, pokaż się babci!". Poszłam grzecznie, ale ze wstrętu cały czas trzymałam usta otwarte i marzyłam, żeby matka starła mi to świństwo. Do dziś toleruję na swojej skórze tylko mydło, kremy czy balsamy i maści, a brzydzi mnie nawet pasta do zębów - no ale zęby myć trzeba. Nienawidziłam też zawsze obcinania paznokci u rąk i nóg - nie lubiłam, jak matka trzymała mnie wtedy za dłonie i stopy, a już skręcało mnie w środku, jak śliniła moje skórki, żeby łatwiej je wyciąć (nawet teraz mnie skręca!). Oczywiście nigdy jej tego nie powiedziałam... Jeśli chodzi o dotyk, nie lubiłam też przytulania. Zawsze czułam się wtedy niekomfortowo, niezręcznie.
Moja matka była bardzo nerwowa i szybko nauczyłam się tego bać, a zwłaszcza unikałam mówienia jej, że coś mi dolega, bo potrafiła robić koło tego wielkie larum. Nie umiała utrzymać emocji na wodzy i albo niemal wpadała w histerię, albo oskarżała mnie, że np. przeziębiłam się z własnej winy. Jako dziecko dużo chorowałam, często byłam chora na Wielkanoc, z gorączką i majakami. Kiedyś do infekcji przyplątało mi się bolesne, sączące zapalenie ucha - ze strachu nic nie powiedziałam i do dziś na to ucho niedosłyszę.
Nie mówiłam rodzicom także o moich lękach. A stałam się lękowa chyba w okolicach początku podstawówki. Wtedy też włączyły mi się różne natręctwa, na przykład potrzeba symetrycznego dotykania rękami lub stopami tych samych powierzchni i faktur, "żeby było sprawiedliwie". Kiedy miałam siedem lat, pojechaliśmy w Bieszczady. Matka i ojciec poznali tam rodzinę z trójką dzieci, u której się zatrzymaliśmy. Niestety była to rodzina lubiąca zaglądać do kieliszka, co było też problemem moich rodziców. Z Bieszczad - gdzie byliśmy kilka razy w różnych latach - mam trochę cudownych wspomnień: na przykład jak kilka dni mieliśmy w pokoju wielkiego jeża, a w wiadrze z mchem, wodą i gałęziami salamandry - ale mam też wspomnienia złe: pewnego opuszczenia przez dorosłych, zdania na "łaskę" - czyli obcesową opiekę - obcych dla mnie ludzi. Pamiętam, jak krępowało mnie, jak kiedyś bezceremonialnie wsadzono mnie do wanny z innymi dzieciakami... Albo gdy byłam nieco starsza i chciałam spać na sianie (wielka atrakcja!) i pościelono mi na tym sianie wśród innych dzieci, leżeliśmy pokotem, a ja czułam się z tym bardzo źle. Fajnie było dopiero następnej nocy, gdy "na siano" poszłam tylko z ojcem i moim ukochanym starszym kuzynem, który wtedy spędzał z nami wakacje.
Z pierwszego pobytu w Bieszczadach pamiętam, jak rozwinął się u mnie szczególny lęk: że zza zakrętu, zza zbocza, wyjedzie niewidoczny do tej pory samochód i się go przestraszę. Podobna fobia na tle czegoś, co może pojawić się w moim polu widzenia znienacka, towarzyszyła mi przez całe lata, przybierając rozmaite formy, i właściwie do dziś nie wygasła tak zupełnie.
Inne lęki wiązały się z dosłownym traktowaniem pewnych sytuacji i stwierdzeń. Dowiedziałam się na przykład, że papierosy zabijają. Któregoś dnia wydało mi się, że do moich ust dostała się odrobina popiołu. Byłam przekonana, że umrę i modliłam się żarliwie, żeby to nie nastąpiło. Czytając z kolei opowieść o Latającym Holendrze, w której pada stwierdzenie, że kto ujrzy ten statek, umiera, natrafiłam na przepiękną ilustrację przedstawiającą Latającego Holendra, którą jakiś bezmyślny redaktor umieścił w książce. I znowu, byłam przekonana, że mój los jest przesądzony.
Ale to już były czasy podstawówki. A o szkole opowiem Wam innym razem...
Komentarze
Prześlij komentarz