Edukacja autyzmem podszyta - ciąg dalszy

[Opis zdjęcia: Na tkaninie w szaro-czarną kratkę - która jest w istocie siedziskiem mojego fotela przybiurkowego - leży pod skosem mała, podługowata w poziomie książeczka ze stronami spiętymi jak kołonotatnik. Plastikowa przeźroczysta okładka osłania pierwszą kartę, czarną, z białym napisem wydrukowanym czcionką przypominającą pismo odręczne: "matura '94/2004". Kartki są nieco rozsunięte i widać krawędź kolorowej fotografii. To książeczka pamiątkowa naszego rocznika licealnego.]


Za moich czasów... Jak to brzmi!! - No dobrze; za moich czasów nie istniało jeszcze gimnazjum. Po skończeniu podstawówki szłam od razu do czteroletniego liceum. Rodzice chcieli mnie posłać do dobrej szkoły - padło na niepubliczną, integracyjną. Było mnóstwo kandydatów na miejsce, więc egzaminy urządzono już w kwietniu. Składały się z czterech etapów: ogólnego testu z wiedzy i inteligencji, egzaminu z matematyki, z polskiego i rozmowy kwalifikacyjnej.

Choć nie lubiłam matematyki, egzamin bardzo mi się spodobał: nauczycielka zrobiła nam wykład o elipsie, która nie była omawiana w podstawówce. Mogliśmy robić notatki - a potem na tej podstawie mieliśmy wykonać kilka zadań. O ile wiem, poszło mi bardzo dobrze - lepiej niż w polskiego, gdzie nie udało mi się napisać szczególnie dobrego wypracowania. Pod tym względem mój talent musiał dopiero powoli rozkwitnąć. Na rozmowie pytano o zainteresowania - mówiłam, że interesuję się językami i obozami koncentracyjnymi, szczególnie Sobiborem. Nie potrafiłam odpowiedzieć. co wspólnego mają języki z matematyką, ale na pytanie, kto był komendantem Sobiboru, odpowiedziałam, że wprawdzie nie wiem, ale mogę powiedzieć, kto był komendantem sieci trzech obozów zagłady, do których należał też Sobibór. Podobno za rozmowę dostałam maksymalną liczbę punktów. Do dziś mój niepokój budzi fakt, że dawano także bonusowe punkty w przypadku niepełnosprawności, by zwiększyć szansę kandydata na przyjęcie do szkoły.

Dostałam się. Szkoła była niesamowita - z nowoczesnym, autorskim podejściem do nauczania, z blokami tematycznymi przedmiotów, z mnóstwem zajęć dodatkowych i kółek zainteresowań, z nauczycielami, spośród których wielu chciało, byśmy mówili im na ty. Wraz z kadrą i rodzicami tworzyliśmy Rzeczpospolitą Szkolną, mieliśmy parlament i sąd, a nawet szkolną walutę!... W mojej klasie na początku było zaledwie 15 osób, a prócz mnie tylko trzy dziewczyny. Zanim zaczęły się lekcje, pomagaliśmy w remoncie i przygotowywaniu sali.

Gdy zajęcia wystartowały, powtórzyła się sytuacja z podstawówki: przerwa... I co ja mam ze sobą zrobić? Wyjść gdzieś? Przejść się po korytarzach? Zostać w klasie? Czułam się niezręcznie, byłam skrępowana, bałam się do kogokolwiek zagadać, a zresztą - na jaki temat? O ile pamiętam, trwało to dość długo.

Sale lekcyjne mieściły się na parterze; za naszymi oknami było boisko i nieraz widziałam, jak koledzy przez jedno z okien wyskakiwali na zewnątrz. Miałam wielką ochotę zrobić to samo, ale się wstydziłam. Któregoś razu w końcu wyczekałam moment, gdy nikogo w sali nie było i wyskoczyłam. Ale co dalej? Przechadzałam się więc samotnie wzdłuż tego boiska, a w chwili, gdy kończyła się przerwa i trzeba było wracać, spostrzegłam, że na parapecie tego samego okna siedzi chłopak z mojej klasy! O rany!! Siedzi i siedzi... W końcu zdobyłam się na odwagę, podeszłam i mówię: 

- Przepraszam kolegę...

Rodzice i nauczyciele mieli plan, by pomóc mi się zintegrować z grupą poprzez zakumplowanie mnie z inną niepełnosprawną dziewczyną. To był niestety błąd. Miałyśmy zupełnie odmienne charaktery i style życia (ona np. próbowała zwracać na siebie uwagę i manipulować, ja wprost przeciwnie), a próba zrobienia z nas przyjaciółek spowodowała, że klasa odrzucała i ją, i mnie. Przy czym ja na początku w ogóle nie byłam tego świadoma. Dopiero potem zdałam sobie sprawę, że jeśli gdzieś w grupie pojawiamy się my dwie - to reszta powoli znika... W pierwszym chłopaku zakochałam się, bo w podobnej sytuacji z uśmiechem powiedział: "Zuza, zostań". Wzięłam to za dobrą monetę. Nie zorientowałam się, że był to żart - w rezultacie trochę bardziej okrutny, niż autor zamierzał. Zaświergolenie nie mijało przez kilka miesięcy, ale kompletnie nie umiałam tego zjawiska u siebie obsłużyć.

Przez pierwszą klasę do szkoły woził mnie ojciec - był wtedy bezrobotny. Kompletnie nie umiałam poruszać się po Warszawie sama. Raz w tygodniu nasza klasa miała zajęcia informatyczne, o parę przystanków od szkoły. Dojazdy były dla mnie stresem, same zajęcia trochę też. Raz mi i wspomnianej koleżance po informatyce zdarzyło się wsiąść do autobusu w przeciwną stronę i przez to spóźniłyśmy się na dalsze lekcje. Ale wstyd!

W październiku pojechaliśmy na zieloną szkołę; mieszkaliśmy w leśniczówce, spaliśmy w śpiworach. Pierwszy raz w życiu spałam w śpiworze! Jako jeden z opiekunów pojechał mój ojciec, a ja, zamiast spać ze wszystkimi w sali ogólnej, noce spędzałam w pomieszczeniu na tyłach, z ojcem i przewodnikiem górskim, który był jednym z organizatorów wyjazdu. Byłam strasznie niesamodzielna. Przed Bożym Narodzeniem pojechaliśmy na kolejną wycieczkę, odwiedzić inne liceum niepubliczne w małej miejscowości - mój ojciec znowu z nami pojechał, ale tym razem spałam jednak z resztą klasy. To już był jakiś postęp...

Uwielbiałam rozmawiać z nauczycielami - traktowali nas poważnie, po partnersku, ale i na luzie - po prostu po ludzku; z uczniami szło mi gorzej. Klasa z początku trochę się ze mnie nabijała, ja natomiast podchodziłam do siebie - i może również do nich? - nieco zbyt poważnie. Pamiętam, jak raz podpuścili mnie, pytając, jakie lubię żarty.

- Słowne, sytuacyjne... - odpowiedziałam w dobrej wierze, a oni mieli z tego ubaw. Moja odpowiedź była stanowczo zbyt konkretna!

Kilku klasowych rozrabiaków mówiło na mnie "świeca", w nawiązaniu od dowcipu o tym, jak ktoś nie może zdmuchnąć świecy, bo krzywo układają mu się usta. Ponoć trochę sepleniłam i mówiłam niewyraźnie oraz za szybko (to ostatnie zostało mi do dziś). Na szczęście ta idiotyczna ksywka do mnie nie przylgnęła.

Z czasem zyskałam inne przezwisko: ZuZ. Wzięło się stąd, że wpadłam po uszy w środowisko gier fabularnych, zwłaszcza D&D (Dungeons & Dragons). Takich gier rozgrywanych w grupie, w głowach i na kartce, z wielościennymi kostkami, nie na żadnych komputerach! Najbardziej ze wszystkiego lubiłam przysłuchiwać się, jak grają koledzy (rzadziej koleżanki) - byłam natomiast zbyt skrępowana i niepewna siebie, żeby samej brać udział w sesjach, jak mówiło się na rozgrywki. A jeśli już brałam, zawsze grałam męskimi postaciami. Ze względu na cały kontekst było to dla mnie jakby naturalne. Okazało się, że dla innych mniej ;)

W drugiej klasie odeszli nasz wychowawca i matematyczka (ta od elipsy). Z całej klasy wychowawcę - chemika - lubiłam szczerze chyba tylko ja.  Nowa wychowawczyni - malownicza i pena energii postać - była w porządku, z matematyczką już tak dobrze nie było. Na pierwszej lekcji przedstawiła nam się jako "doktor wszech nauk matematycznych" i już w tym momencie nabraliśmy do niej niechęci, która potem mogła się tylko potęgować. Nauczycielka, jak taka typowa belferka, pastwiła się nad nami - wykpiwała naszą niewiedzę, oskarżała, że dostaliśmy się do tej szkoły za łapówki. Jeździła nam ostro po honorze. Kiedyś poprosiłam, żeby pisała na tablicy większe cyfry, bo źle widzę. Odpowiedziała mi, że nie, bo jej się zadanie nie zmieści - a potem na Radzie Szkoły narzekała, że kaleki się przyjmuje do szkoły i przeszkadzają w pracy. Ale największa bomba wybuchła, gdy pewnego dnia nauczycielka spotkała mnie rano na korytarzu i zaczęła pretensje, że nie stawiłam się na poprawie klasówki. Zdębiałam na ten niesprawiedliwy zarzut, po czym zorientowałam się, że wzięła mnie za moją koleżankę.

- Pani się kaleki pomyliły!! - wypaliłam.

Przez długie lata oszczędzono mi informacji, że to mój przypadek przepełnił i tak przelewającą się czarę goryczy i niepasującą do modelu szkoły belferkę zwolniono. A potem w którejś gazecie oczerniano nasze liceum, że uczniowie są tak rozwydrzeni, że mogą decydować o wyrzuceniu nauczyciela z pracy...

Rzadko bywałam tak obcesowa wobec dorosłych, ale ulało mi się jeszcze raz, gdy na kolejne moje pytanie zadane szkolnej sekretarce znowu usłyszałam: "Nie wiem".

- To po co tutaj siedzisz? - nie wytrzymałam. Wychowawczyni, która oczywiście dowiedziała się o zajściu, z jednej strony przyznała mi rację, z drugiej jednak pokazała mi, gdzie moje miejsce: kazała mi sekretarkę przeprosić.

W tamtych czasach byłam już dużo lepiej zintegrowana z "ludem szkolnym" (trzymałam zwłaszcza z chłopakami), ale nadal nękały mnie grube wątpliwości, czy moi rówieśnicy naprawdę chcą mnie w swoim towarzystwie. Czy naprawdę mnie akceptują i lubią, czy jestem tylko przyczepką... Instynktownie czułam, że to mi bardziej zależy na nich. Na byciu częścią wspólnoty. Kochałam się już wtedy w kim innym, zaprzyjaźniliśmy się nawet, ale przeżywałam katusze: czy go spotkam, czy przyjdzie na imprezę, czy, czy, czy... Oczywiście nigdy nic z tego nie wyszło - rozmijaliśmy się, ja nie umiałam ani komunikować moich potrzeb i pragnień, ani odczytywać sygnałów. Kokieteria była mi obca, aluzje nieczytelne. A jednocześnie miałam podświadome poczucie, że to nie ja powinnam zrobić pierwszy krok - o, nie! Czułam instynktownie, że emocje dosłownie by mnie spopieliły. W pewnym momencie dotarło do mnie, że może się tak zdarzyć, że zawsze już będę sama. Ta myśl mnie przeraziła.

Lata liceum wspominam jednocześnie jako wspaniałe - i pełne młodzieńczej udręki związanej z niedopasowaniem i straszliwą niepewnością siebie, którą nieraz udało mi się pokrywać żartami, wygłupami, wierszami, inteligencją. W środku jednak byłam kłębkiem nerwów i emocji. Wychowawczyni "uznała za sukces, że potrójną gardę zmieniłam na podwójną" - cytuję z pamięci. Ale ta maska błazna i żartownisia została mi na dobre - i razem z innymi elementami stylu i wyglądu sprawiała, że nie byłam traktowana jak inne dziewczyny w moim wieku. Pamiętam, jak na pewnej imprezie weszłam do jednego z pokoi, pogadać z obecnymi tam ludźmi czy też posłuchać, o czym rozmawiają. Wszystko niby normalnie... ale po chwili weszła jedna z moich koleżanek i kilku chłopaków zerwało się, by ustąpić jej miejsca siedzącego. Krew mnie zalała. "A ja mogę siedzieć na podłodze!" - wrzasnęłam, z impetem siadając na dywanie.

Ale cóż, reguły towarzyskie i społeczne kody były mi w dużej mierze nieznane, choć dookoła aż od nich kipiało. Ostatnio znalazłam zdjęcia z mojej osiemnastki: dziewczyny wyelegantowane, w sukienkach - a ja w granatowej tiszertce i legginsach za kolano, w kwiatki... Aż poczułam się zażenowana. Dopiero na zdjęciach z późniejszego okresu pojawiam się przynajmniej w żakiecie: pomysłem na noszenie marynarek skutecznie zaraziła mnie matka. Lubię je do dziś.

Dobrze, a jak się uczyłam? - Miałam swoje wzloty i upadki, ale byłam dobrą uczennicą. Najlepiej szło mi z przedmiotów humanistycznych, zwłaszcza z polskiego i językoznawstwa. Nieźle radziłam sobie z angielskim, z niemieckim gorzej, przez jakiś czas uczyłam się też włoskiego. Z matematyką i chemią miałam kłopoty. Ale bardzo lubiłam i doceniałam kreatywne podejście nauczycieli i nieszablonową wizję programu nauczania, który obejmował takie przedmioty jak muzykologia, nauka o sztuce, psychologia czy filozofia. A poza tym miałam przerażająco dobrą pamięć!!

Liceum było jednym z ważniejszych etapów formacyjnych w moim życiu. Uwielbiałam je, było dla mnie odskocznią od problemów rodzinnych, drugim domem. I choć były to dla mnie lata niełatwe - do tego stopnia, że stare skrępowanie wróciło mnie mnie podczas spotkania na dziesięciolecie matury - doskonale zdaję sobie sprawę, że zwykła publiczna szkoła nie pozwoliłaby mi tak rozkwitnąć intelektualnie i - tak! - towarzysko.

Komentarze