Funkcje wykonawcze... Co to takiego?

[Opis zdjęcia: Kadr w pionie. W lewej dolnej części widać rękę z tytanowym paskiem zegarka trzymającą pasiatą, czerwono-czarną tykwę do yerba mate, z okuciami i z wystającą w prawo bombillą, czyli metalową rurką (o ustniku w złotym kolorze). Yerba, czyli ostrokrzew paragwajski, jest zdrowym napojem czy raczej naparem energetycznym. W tle czarna klawiatura komputera i ekran monitora: na pulpicie Windowsów fotografia w ciepłych barwach, przedstawiająca żaglówkę i ponton na wodzie wśród sitowia. Zdjęcie robione z brzegu jeziora, w tle ciemne gałęzie drzew, pasma mgieł, fragment przeciwległego brzegu i wschodzące słońce odbite w tafli. Foto zasadnicze: autorka bloga, zdjęcie w zdjęciu: jej mąż...]


Trudności z funkcjami wykonawczymi to taki aspekt spektrum autyzmu, którego istota i waga dotarły do mnie chyba stosunkowo najpóźniej, ale gdy już uświadomiłam sobie, w czym rzecz, uderzyło mnie, jak bardzo mnie to dotyczy.

Od czego by tu zacząć?

Może od tego, że przez ostatnie kilkanaście lat moje życie wyglądało jak szalona przejażdżka kolejką górską. Nie żeby wcześniej było spokojnie, ale w tym okresie przeżyłam szczególnie dużo wzlotów i upadków, sukcesów, trudności, tragedii, radości, problemów ze zdrowiem swoim i bliskich, zmian - ogółem, wydarzeń wyczerpujących fizycznie i emocjonalnie. A na koniec przygniotła nas wszystkich najpierw pandemia, a potem obecna wojna.

Już kilka lat temu zauważyłam, że coraz trudniej mi przychodzi zabieranie się za różne rzeczy. Nigdy nie byłam zanadto schludna - to znaczy kocham porządek, ale nie jego robienie; gdzieś jednak ulotniła się moja samodyscyplina, jakby przestało mi na różnych rzeczach zależeć, a co gorsza poczułam, jak podstępnie blakną moje pasje. Jakby tego było mało, coraz częściej zaczęły mnie ogarniać zmęczenie, brak energii, jakaś dziwna niemoc. I to zanim koronawirus wywrócił nasz świat do góry nogami i wpędził wiele osób w stupor i przygnębienie.

Przeraziło mnie to. Gdzieś na horyzoncie zamajaczyły dwa niewyraźne widma: depresja i wypalenie. Ja nie chcę taka być! Dlaczego TO trzyma mnie w potrzasku? Co się stało? Czy to wiek? Hormony? Tarczyca? Reakcja na wieloletni stres? A może wszystko naraz?

Od dwóch lat biorę leki przeciwdepresyjne, ale poziom energii nie wrócił mi do normy. Ba, coraz mocniej czuję, że gdy jedna część mojego umysłu, ta świadoma i myśląca, chce się za coś zabrać, druga podnosi bunt: nie teraz. Nie jestem w stanie. Później. Nie dam rady. Po prostu nie. Za chwilę...

Nie, to nie jest prokrastynacja. Prokrastynacja polega na odwlekaniu rzeczy, których nie chcemy robić, choć powinniśmy. Ja odwlekam cokolwiek bądź, nawet podniesienie śmiecia z podłogi, nawet wstanie od stołu, a także dużo poważniejsze sprawy, za które tak naprawdę mam chęć się zabrać.

Zajrzyjmy za kulisy. Co tam zobaczymy? To, że przez całe lata brałam sobie na głowę za dużo. Stała triada zawodowa - dydaktyka na uczelni, badania naukowe i uniwersyteckie sprawy administracyjne - choć niezwykle pochłaniająca, nie wystarczała. Jeszcze jakiś tekst do zredagowania. I książka do tłumaczenia. I prowadzenie domu, zajmowanie się i przejmowanie wszystkim, bo ja nie umiem inaczej. Był taki rok, kiedy wzięłam udział bodaj w siedmiu konferencjach naukowych. To nie jest normalne. I był taki, kiedy zorganizowaliśmy z mężem jesienią dwie gigantyczne wyprawy, w tym jedną na koniec świata...

W moim domu rodzinnym panował kult porannego wstawania i pracy, lansowany przez moją matkę, choć gdy sięgam pamięcią wstecz, nie mogę powiedzieć, żeby ona przepracowywała się bardziej niż ja przez całe lata. Ale po co się licytować? Rzecz w tym, że wpojono mi perfekcjonizm, który - jak się okazało - nałożył się na perfekcjonizm autystyczny. Wmówiłam sobie, że muszę być ciągle i sensownie zajęta, a jeśli ogarnia mnie wrażenie, że chwilowo nie mam nic do roboty, to na pewno o czymś zapomniałam.

Gdzieś to zaczęło jednak pękać. Młodsza się nie robię, to fakt, ale niepokoiło mnie, że już po czterdziestce tak bardzo wycieka ze mnie energia życiowa. Może jestem na coś chora, tylko nie odkryłam jeszcze na co?... Psycholog, z którą widuję się od dziesięciu lat, klarowała mi, że za dużo od siebie wymagam i nie umiem odpoczywać. Miała rację. Ale dopiero wtedy na dobre rozjaśniło mi się w głowie, kiedy w książce o kobietach w spektrum autyzmu Sarah Hendrickx przeczytałam, że autystki w wieku średnim zgłaszają właśnie takie nietypowe zmęczenie i brak sił. Poczułam wtedy niewysłowioną ulgę!

A zrozumiałam dużo więcej, gdy w niejednej publikacji i na forach internetowych na temat ASD przeczytałam o charakterystycznych dla spektrum kłopotach z funkcjami wykonawczymi. Z początku nie bardzo rozumiałam to pojęcie. Potem zaczęło mi świtać - chyba wtedy, gdy jakaś dziewczyna napisała na Facebooku, że ma problem nawet z tym, żeby założyć buty przed wyjściem z domu. W okamgnieniu stanęła mi przed okiem duszy scenka, w której ociągam się z zabraniem psa na spacer, bo męczy mnie fakt, że trzeba tyle rzeczy na siebie założyć. kiedy jest zimno... Albo ta, w której wieczorne rozbieranie się i mycie jest takie nudne... Po nitce do kłębka doszłam wreszcie do sedna: im bardziej jestem zmęczona, przebodźcowana (co nazywam "saturacją"), przytłoczona wieloma wątkami dnia codziennego, których powinnam pilnować - tym trudniej jest mi skłonić samą siebie do podjęcia zadania, które akurat na mnie czeka. A dotyczy to zwłaszcza tych spraw, których nie reguluje zewnętrzny, obiektywny przymus (jak na przykład karmienie psa, prowadzenie zajęć ze studentami czy płacenie rachunków). Listy zadań i kalendarze nie zawsze działają. Umowę z sobą samą tak łatwo mogę zerwać...

Od dawna zastanawiałam się, jak sobie pomóc albo raczej jak podejść samą siebie, żeby w moim umyśle coś wreszcie zgrzytnęło, zatrybiło i ruszyło w dobrym kierunku. Pomysł zrodził się dzięki różnym lekturom, rehabilitacji ręki i białej tablicy, która stoi w naszym gabinecie obok mojego biurka.

Na tej tablicy na początku marca wypisałam kolejne dni, a u góry ćwiczenia ręki, które muszę wykonywać. W sumie zachęcił mnie do tego mąż. Wiedząc, że powinnam ćwiczyć codziennie, by nie zmarnować leczenia, z satysfakcją odptaszkowywałam każdego dnia kolejne elementy domowej terapii: hantelka, ćwiczenie oporowe, masaż piłką typu "jeżyk", masaż wałkiem, ćwiczenie z taśmą, pierścień su jok. Włączyła się autystyczna potrzeba domykania i kompletności: gdy pewnego dnia fizjoterapeutka postanowiła zrobić mi suche igłowanie, po którym nie wolno wykonywać ćwiczeń wysiłkowych, zaniepokoiłam się, że nie wiedziałam o jej zamiarach i nie poćwiczyłam rano w domu. Uspokajała mnie, że masaż, który wykonuje, też się liczy, ale widocznie mój wzrok zdradzał rozczarowanie, więc po zabiegu pozwoliła mi wykonać kilka lżejszych ćwiczeń.

Kilka dni temu coś się we mnie przełamało. Mam do pilnego dokończenia przekład książki. Postanowiłam wykorzystać tablicę jako rekwizyt motywujący i palnęłam do siebie samej wewnętrzną mówkę coachingową. Perorowałam, jak ważna jest praca w najbardziej produktywnych godzinach  dnia (czego nauczyłam się z książki o rytmie okołodobowym, którą tłumaczyłam kilka lat temu), jak ważna jest tak zwana praca głęboka, o której czytałam w pewnym poradniku, i że mogę samej sobie rzucić wyzwanie trzydziestodniowe, jak to teraz jest modne. Wyrabianie nowego nawyku trwa podobno około 21 dni, więc jeśli zdołam trzymać się własnego planu przez miesiąc, to już mnie chyba nic nie ruszy. Na tablicy kolorowo na białym wyłuszczę mój plan i poinformuję o wszystkim męża, żeby mnie pilnował, przepraszam, dopingował ;) Plan zakładał trzy rzeczy: głęboką pracę przez trzy godziny pierwszej połowy dnia, picie sześciu szklanek wody dziennie i ćwiczenie ręki. Aha: i podczas głębokiej pracy żadnego zerkania na komórkę, media społecznościowe, prasę czy nawet pocztę służbową. Nic! Tylko przerwy "techniczne" na picie czy... wprost przeciwnie.

Zaczęłam w środę. Rano musiałam jeszcze upiec chleb, więc poświęciłam czas przeznaczony na moje ukochane powolne śniadanie z książką, zabrałam jedzenie do gabinetu i punktualnie o 10.30 siadłam do pracy. Dałam radę. Tak, wiem, że 10.30 nie brzmi bohatersko - ale ja mam diabelnie niskie ciśnienie i anemię, i po prostu nie jestem w stanie wstawać skoro świt, poza tym działam dość powoli, a w dodatku na najdłuższy spacer z psem wychodzę właśnie rankami. W czwartek kolejna kłoda pod nogi: rano musieliśmy odprowadzić samochód do przeglądu. I znowu śniadanie przed komputerem - tak, wiem, to niezdrowe, ale może z czasem wszystko się ułoży. I znowu dałam radę. W piątek miałam zajęcia, więc to była "praca głęboka" innego rodzaju; różne sprawunki spowodowały, że wypiłam "tylko" pięć szklanek wody (prócz innych napojów) i trochę to przeżywałam. Dziś - sobota przecież! - także wykonałam plan. Ha. Może mi się uda?

Trzymajcie za mnie kciuki, proszę. I dajcie znać, czy miewacie podobne problemy!


PS Dzisiaj jest Światowy Dzień Świadomości Autyzmu!

Komentarze