Autyzm i empatia: zwierzęta. Studium przypadku...

[Opis zdjęcia: W kontrastowym świetle słońca na deskach siedzi wróbel. Podpiera się ogonkiem i odwraca główkę, patrząc za siebie. To nie jest ptaszek z poniższej opowieści. Foto: autorka bloga.]





Ile razy słyszeliście, że osoby autystyczne nie odczuwają empatii? Albo że nie mają uczuć? Często, prawda? Otóż jest to bardzo krzywdzące i nieprawdziwe stwierdzenie. Autyści inaczej odbierają, przetwarzają i komunikują uczucia oraz emocje, często w sposób niekompatybilny ze światem neurotypowym. Tymczasem osoby w spektrum często czują wręcz o wiele mocniej i chłoną emocje z otoczenia, zarażają się nimi. Na przykład ja... Ale opowiem Wam pewną historię.

Przedwczoraj późnym wieczorem spojrzałam na moją wyciszoną komórkę i zorientowałam się, że napisała do mnie znajoma, opiekunka dwóch border collies, którą często spotykam w parku. Zasygnalizowała, że ma problem. Przestraszyłam się, że coś przydarzyło się któremuś z jej psów, ale moja odpowiedź pozostała bez odzewu. Rano zobaczyłam, że napisała drugi raz - przed świtem! To zaniepokoiło mnie jeszcze bardziej. Jak zwykle poszłam z naszym psem Kliwrem do parku i tam ją spotkałam. Sprawa się wyjaśniła: poprzedniego dnia wieczorem znalazła na betonie przed blokiem małego, młodego ptaszka i zabrała go do domu, w obawie, że ktoś go rozdepcze albo zje go jakieś zwierzę. A mojej pomocy szukała dlatego, że wiedziała, że kocham ptaki i opiekujemy się z mężem kilkoma gołębiami ozdobnymi.

Ustaliłyśmy, że przejmę od niej tego ptaszka. Gdy powiedziała, że nie udało się go nakarmić ani napoić, w duchu niemal wyskoczyłam ze skóry. Niecierpliwie oczekiwałam końca spaceru z psami, przerażona, że pisklak osłabnie i może nawet umrze.

Znajoma zaoferowała się, że odprowadzi mnie do domu, żebym nie musiała jednocześnie prowadzić energicznego Kliwra i nieść pudełka po butach z ptaszkiem. Krótki rzut oka do środka wystarczył, żebym dojrzała żółte zajady w kącikach dzióbka, znamionujące pisklęcy wiek delikwenta. Pomyślałam, że jest jeszcze bardzo młodziutki i dobrze, że został zabrany z ziemi.

W domu jednak szybko okazało się, że pierwsze wrażenie było mylne. Po uchyleniu wieka ptaszek zaćwierkał i zwiał z pudełka, po czym usiadł na podłodze przy kanapie, udając, że go tam wcale nie ma. A więc to wróbel i do tego lata - nie pisklę zatem, tylko podlot! Szybko zabraliśmy z pokoju psa i zgarnęliśmy uciekiniera do pudełka, po czym przygotowaliśmy dla niego niedużą klatkę. Gdy już go tam przełożyłam, sprawiał wrażenie, że próbuje z niej wyjść. Mąż zauważył, że ptaszek chyba ma problem z lewym skrzydełkiem. A więc w perspektywie możliwa wizyta u weterynarza. Stres, stres, stres!

Przede wszystkim zależało mi na tym, żeby nakarmić wróbelka i napoić, choć widziałam, że nie brak mu wigoru. Rozesłałam elektroniczne wici po moich znajomych ptasiarzach, pytając, co powinnam dać małemu. Ugotowałam jajko. Próbowałam mu podać - nic z tego. Wstawiliśmy mu płytką miseczkę z wodą. Dowiedziałam się, że powinien jednak jeść robaki. No masz ci los... Poleciałam do pobliskiego sklepu zoologicznego (ciągle na głodniaka, bo moje śniadanie straciło na znaczeniu). Mieli tylko żywe larwy mącznika - ale nie wzięłam komórki, nie mogłam zatem upewnić się, że to dobry wybór. Wróciłam. Ptak nadal głodny. Ja też. Mączniki OK - ale trzeba zabić i obciąć twarde główki. Brrr... Lecę znowu do sklepu, przynoszę mączniki niemrawo pełzające po sobie w plastikowym pudełku. Znajoma litościwie radzi zamrozić, potem przelać wrzątkiem. Uff, przynajmniej nie muszę mordować ich bezpośrednio...

Ptak głodny. Ja też. Mączniki zamarzają. Jem śniadanie. Boże, niech one zamarzną jak najszybciej!! I przy okazji niech nie rozlezą się po zamrażarce, bo przesypałam je na tackę i byle jak przykryłam folią. Stres, stres, stres.

Zamarzły. Przygotowuję. Rozmyślam, jak podać. Pęsetka gdzieś mi zginęła. Pałeczkami chińskimi! - Nie da rady, wyszłam z wprawy. Wejście do klatki niewygodne. Słońce blikuje mi w oczy, odbite od prętów. Wróbel kręci się, źle go widzę. Podaję robaka w palcach. Jest strasznie śliski. Ptaszek nie chce jeść. Ucieka, choć czasem na moment rozdziawia dziób jak pisklę. Przenosimy go z klatką na stół. Chyba trzeba nakarmić na siłę... Próbuję go złapać - nic z tego. Łapie go mąż; wróbel drze się jak opętany. Jeszcze nam tu umrze na serce! Z przerażeniem wpuszczamy go z powrotem do klatki. Katastrofa... Wiemy już jednak przynajmniej, że oba skrzydełka ma sprawne.

Co tu zrobić? Nie damy sobie rady... Z internetu sypią się sugestie znajomych: podrzucić do stada wróbli z bezpiecznym miejscu - ale nie mamy w pobliżu takiego miejsca. Zawieźć do Ptasiego Azylu przy zoo... Tam się nim zaopiekują, będzie miał ptasie towarzystwo i uda się wypuścić go na wolność.

Cóż. Tak trzeba będzie zrobić. To najlepsze, co możemy uczynić. Nie mamy doświadczenia w ratowaniu ptasich nastolatków.

- Nie traktuj tego jako porażki - mówię do męża, a może bardziej do siebie? - To najmądrzejsza decyzja. Odpowiedzialna.

Pakuję wróbelka z powrotem do pudełka i idę na przystanek tramwajowy. Kiedy ptaszek nie ćwierka, denerwuję się, że coś mu się stało. Kiedy zaczyna ćwierkać, martwię się, że jest mu źle. Dojeżdżam i dochodzę do zoo, ale ze zdenerwowania nie pojęłam, że ptaki dla Azylu zostawia się nie przy bramie głównej, tylko przy tylnej. - A gdzie ona jest? - A, jak tam w ulicę pani skręci, to pani dojdzie.

Idę. Skręcam. Idę. Idę. Idę... Zoo zdaje się nie mieć końca. Gorąco. Ptaszkowi pewnie też gorąco. Cały czas ćwierka. Nawołuje inne wróble, rodziców, rodzeństwo... Wlewa się we mnie wezbraną falą cała samotność młodego wróbla, jego przerażenie, zdezorientowanie - i miesza z moim poczuciem odpowiedzialności za jego dobrostan i z zupełnie absurdalnym poczuciem winy. A przecież ja nie zrobiłam mu nic złego, przeciwnie: pragnę tylko jego dobra. Marzę o tym, żeby miał już pełen brzuszek i masę innych wróbli dookoła.

Idę na moich bolących nogach, stawiając kroki skrócone przez dolegliwości; maszeruję jak w transie, aż w końcu docieram do tylnej bramy. Ulga: akurat furgonetka strażników zabiera różnych ptasich nieszczęśników do Azylu. W tym jerzyka rannego w główkę... A więc pomoc nadejdzie szybko, mam nadzieję.

Koniec mojej misji. Jestem spragniona i głodna. Dzień chyli się już ku zachodowi. Gdzie jest przystanek? Okazuje się, że muszę obejść trzeci bok ogromnego zoo. Nie mam gdzie kupić sobie wody. Wracam do domu. Upał ustępuje wiatrowi i deszczowi, które wspólnie atakują mnie na końcowej prostej. Stres, stres, stres.

I wypompowanie. Czuję, że jestem na ostatnich nogach - i na ostatniej głowie. Lęk o małego wróbla wyssał ze mnie wszystkie siły, jakie miałam przeznaczone na ten dzień. Gdzieś w przelocie widziałam, że mój niepokój odbijał się w ślepiach naszego kochanego psa, który wspinał się na mnie i pytająco zaglądał mi w oczy. Czuły sejsmograf w futrze owieczki. On też głęboko przeżywa emocje - swoje i cudze...

Moja serdeczna znajoma (Sylwia, pozdrawiam Cię gorąco!) - muzyk, a zarazem trenerka psów i zoopsycholożka - napisała wczoraj na Facebooku: "Uwielbiam to zaskoczenie, które często widzę w oczach opiekunów psów, którzy przychodzą na nasz kurs Grzeczny Pies, gdy dociera do nich, że aby z psem żyło się im dobrze (a psu z nimi) nie wystarczy nauczyć psa komend. Że podstawą jest zbudowanie takiej relacji, która da psu poczucie bezpieczeństwa, wsparcie w trudnych momentach, która pozwala rozumieć i komunikować się obu stronom. Która jest oparta na szacunku, także jeśli chodzi o realizowanie potrzeb psa ale także nauczenie go, że nasze potrzeby są równie istotne. Do tego dochodzi świadomość, ze pies tak jak człowiek ma różne fazy rozwojowe a na jego zachowanie ogromny wpływ mają emocje, których akurat doświadcza. Baaaa, że pies (tak samo jak my) może podejmować błędne decyzje. Że to nie urządzenie do zaprogramowania, że nasze emocje mają ogromny wpływ na psa. Że mądra miłość to coś innego niż kupienie miliarda piłeczek i kolorowych ubranek. Że budowanie dobrej więzi to coś, co tworzy się wspólnie z psem i że to proces rozciągnięty w czasie.

Takie to wszystko oczywiste i takie często odkrywcze - i gdy widzę ten błysk zrozumienia u opiekunów psów mam ogromne poczucie satysfakcji z tego, co robię 💗"

Bardzo to ze mną rezonuje. I tak sobie pomyślałam... że autyści chyba instynktownie czują potrzebę takiej relacji. Właśnie dla nich jest ona (pod)świadomie oczywista. Mogę mówić naturalnie tylko za siebie, ale od zawsze miałam w sobie ogromne pokłady szacunku i uczuć dla zwierząt. Nie cierpię robić czegoś wbrew zwierzęciu, choćby miało to być przeszkadzanie w odpoczynku czy zapalenie światła po zmierzchu w pokoju, gdzie mieszkają nasze ptaki. Dlatego nie mogę zrozumieć przedmiotowego traktowania istot żywych, które nie są nami - nie tylko zwierząt, ale też innych ludzi, tych uznawanych za głupszych, słabszych, podległych czy młodszych.

Trzymajcie kciuki za naszego wróbla. Przez chwilę nazywał się Szczepan.

Komentarze