Nadwrażliwości sensoryczne i przerwana rutyna, czyli autystka na wakacjach

[Opis zdjęcia: Kadr w pionie. Wysokie sosny, leśna droga (biegnąca od dołu fotografii w głąb), gęsta trawa, w tle majaczą dwa niewielkie budynki - po lewej biały, po prawej pomarańczowy. Błękitne niebo, słonecznie. Na prawo od drogi leży w trawie Kliwer z wywieszonym jęzorem. Ma kędzierzawe futro koloru kawy z mlekiem i ciemniejszą głowę z jaśniejszym czołem i pysiem. Foto: autorka bloga.]



Uwielbiam podróżować. Fascynuje mnie zarówno droga, jak i cel. Ciekawią mnie nowe miejsca - przez kilkanaście lat zwiedziłam w Hiszpanii przeszło sto miejscowości, zarówno dużych miast, jak i miasteczek czy wiosek. W ciągu całego życia byłam na wszystkich kontynentach prócz Australii i - rzecz jasna - Antarktydy. Nie cierpię zorganizowanych wycieczek i byłam na niewielu imprezach tego typu. Kocham sama organizować podróże - ale nie znoszę kontaktować się z ludźmi w nowych miejscach noclegowych. Podczas moich podróży po Hiszpanii przenosiny z miejsca na miejsce zawsze podnosiły mi ciśnienie... A zainstalowanie się w kolejnym pensjonacie i zrzucenie plecaka wywoływało wręcz euforię.

W tym wszystkim tkwi oczywiście pewien szkopuł, i to całkiem duży. Podróż oznacza wyrwę w codziennym życiu. I niektóre aspekty tej wyrwy lubię, a niektóre wyprowadzają mnie z równowagi. To bardzo szeroki temat, więc pokażę go na przykładzie ostatniego wyjazdu.

Wyruszyliśmy w środę, dzień przed Bożym Ciałem. Naszym celem nie było pierwotnie wykorzystanie długiego weekendu - pracujemy przede wszystkim z domu, więc jesteśmy dość elastyczni czasowo. Planowaliśmy jednak w niedzielę odebrać od hodowczyni suczkę, a mąż namówił mnie, żebyśmy wyjechali kilka dni wcześniej i spróbowali uruchomić nasz ponton na miejscowym jeziorze.

Zajęcia na uczelni się skończyły, ale mam jeszcze różne zobowiązania uniwersyteckie; mimo to uznałam, że dam radę wyskoczyć na kilka dni, żeby trochę odpocząć. Sporo zainwestowaliśmy w pupilkę, ceny paliwa też nie rozpieszczają, postanowiliśmy zatem nocować ekonomicznie - znajomi poradzili nam dość spartański kemping, który był bardzo atrakcyjny cenowo. Niepotrzebne nam luksusy - aczkolwiek pobyt na tym kempingu wymagał ode mnie sporego poświęcenia "dla sprawy".

Otóż mam awersję do obcych miejsc, zwłaszcza podejrzanego autoramentu. Nasiliło mi się to podczas pandemii, ponieważ mam "brudofobię", cierpię na lęk przed zakażeniem i chorobami związanymi z brudem, a ponadto nienawidzę korzystać z rzeczy, z których przede mną korzystało nie wiadomo ilu ludzi (i jakich). Po prostu się brzydzę.

Domek, w którym przyszło nam mieszkać, był maleńki i dość tragicznie urządzony, z wyświechtanymi meblami, starą wykładziną i trupem lodówki. Ku mojemu zdziwieniu na łóżkach była czysta, świeża pościel i ręczniki. To przekonało mnie, żeby nie spać we własnym śpiworze. Co może zaskakujące, dobrze mi się śpi w nowych miejscach - ale pierwszej nocy długo leżałam sztywna jak kołek, zanim wreszcie udało mi się przekonać samą siebie, że pościel naprawdę jest świeża, i zmusiłam swoje ciało do odprężenia. Oczywiście nie było mowy, żebym chodziła po domku boso. Nie rozstawałam się też z żelem do dezynfekcji rąk i unikałam styku żywności czy sztućców ze stołem w domku albo ławą przed nim.

Toaleta i łazienka były wspólne. Czy muszę nadmieniać, jak bardzo tego nienawidzę? Toalety znajdowały się między innymi w budynku ośrodka (dużo elegantszym niż domki), a także - wraz z kabinami prysznicowymi - w oddzielnym kontenerze. I znowu: było tam zaskakująco czysto, ale wystrój minimalistyczny, czyli nie było gdzie położyć ubrań czy powiesić ręcznika. Krępuję się strasznie w takich miejscach. Nie chcę, żeby ktoś mnie widział. Bez okularów ciężko mi się tam poruszać, wszystko jest inaczej niż w domu, brodzik za wysoki jak na moje obolałe nogi, a poza tym zawsze obawiam się, że prysznic też będzie za wysoko i nie dam rady sięgnąć, by go zdjąć. Tu na scenę wkracza kolejna z moich nadwrażliwości: nie lubię wody lejącej się na mnie w sposób niekontrolowany, szczególnie zimnej. Za pierwszym razem w polowej łazience towarzyszyli mi mąż i pies (mąż pomagał fizycznie, pies duchowo), za drugim przemknęłam się do kontenera w samej piżamie i klapkach, po czym zamknęłam się na klucz w części prysznicowej. Raz wzięliśmy natrysk u wspomnianych znajomych (po tym, jak zaprosili nas do sauny - o tym za chwilę), a raz wykorzystałam nawilżane chusteczki, choć takie minimalistyczne podejście do higieny niezbyt mi odpowiada, bo bardzo nie lubię czuć się brudna.

Kolejna rzecz: mąż ma zwyczaj zabierania na każdy wyjazd, czy to długi, czy krótki, mnóstwa rzeczy, które niekoniecznie muszą się przydać, ale przecież zawsze mogą. Jego sposób pakowania i rozpakowywania bagaży znacznie różni się od mojego. Ja jestem bardziej systematyczna, lubię mieć wszystko pod ręką i wiedzieć, gdzie co jest. Mąż ma duszę, że tak powiem, bardziej artystycznie kreatywną i na pierwszym miejscu stawia zmieszczenie wszystkiego, co postanowił zabrać. W trakcie pakowania i rozpakowywania tworzy wokół radosny chaos, który kompletnie wytrąca mnie z utartych kolein, wyrywa z zawiasów i powoduje, że mózg staje mi dęba. Po prostu nie wiem, co mam robić i w co ręce włożyć. I zazwyczaj bardzo trudno jest mi to sensownie wyartykułować. Ratuje mnie zadaniowość - na przykład urządzanie się w nowej przestrzeni czy ogarnianie żywności.

O, właśnie: jedzenie też jest inne na takich wyjazdach. A dla mnie od pewnego czasu kwestie żywnościowe stały się dość trudne. Jeszcze w trakcie pandemii najpierw dowiedziałam się, że mam insulinooporność, a parę miesięcy później, że zaczyna mi się nietolerancja glutenu. Wyszła czarno na białym w badaniu krwi. Ponieważ zaś z powodu kilku innych uwarunkowań zdrowotnych jestem w grupie zagrożonej celiakią, lekarka poradziła mi odstawić gluten. Wiele lat się przed tym broniłam, ale musiałam ugiąć kark przed faktami. Dieta bezglutenowa rzadko idzie ręka w rękę z dietą o niskim indeksie glikemicznym, więc odwiedzanie restauracji, knajp i barów stało się dla mnie problemem. A tak to zawsze lubiłam! Teraz muszę raczej polegać na własnej wałówce - nie jest to jednak łatwe.

Kolejnym powodem ciągłego stresu i napięcia stał się nasz ukochany pies Kliwer. Otóż trudno mi było wyobrazić sobie, że cały czas będę go trzymać na smyczy albo zamkniętego w domku, więc postanowiłam przełamać w sobie silną barierę i zaufać mu. Biegał luzem. A ja ciągle uważałam, żeby za daleko nie poleciał, nie obszczekał kogoś, nie wpadł pod samochód, nie pływał "nielegalnie" w jeziorze czy nie nażarł się śmieci (któregoś dnia niemal na pewno zjadł coś niestosownego, bo potem ewidentnie źle się czuł). W sumie był dość posłuszny i w miarę się nas pilnował, jestem więc z niego bardzo dumna.

I ostatnia już chyba rzecz, bardzo ważna: podczas tej podróży odkryłam, co może powodować, że w trakcie różnych naszych wyjazdów bywam niespokojna czy rozdrażniona. Często mamy bowiem z mężem bardzo różne potrzeby, jeśli chodzi o odpoczynek. Przez całe życie podróże ściśle wiązały się u niego z aktywnością sportową. Z powodów, które nie należą do dzisiejszego tematu, na co dzień mąż ma znacznie mniej aktywności niż ja. Dlatego tęskni za bardziej dynamicznym odpoczynkiem - czuje się wtedy jak ryba w wodzie - ja natomiast mam aktywności "po kokardkę" i w głębi ducha marzy mi się "nicnierobienie" i ucieczka od codziennej bieganiny i rozmaitych zadań. Tymczasem często czuję, że leniuchowanie nie byłoby w dobrym tonie i powinnam coś koniecznie robić albo przynajmniej być w pogotowiu, gdyby mąż czegoś ode mnie potrzebował. Ale taki ciągły stan alertu wykańcza mnie psychicznie. Na szczęście dotarło to wreszcie do mojej świadomości i udało nam się o tym porozmawiać.

Aha, miałam wspomnieć o saunie. Otóż znajomi - których poznaliśmy dwa tygodnie wcześniej i serdecznie przypadliśmy sobie do gustu - chętnie zapraszali nas do siebie na ognisko, oferowali różnego rodzaju pomoc (np. w przechowaniu pontonu), a któregoś wieczora zaproponowali, żebyśmy skorzystali z sauny, którą mają w ogrodzie. Mąż nie miał nic przeciwko temu. Ja jak zwykle zachowałam się jak dzikuska: nie, raczej nie, nigdy nie byłam w saunie, nie czuję się gotowa (w duchu: to rozbieranie się, ta wysoka temperatura...!) - ale wino i ciekawość zrobiły swoje: poszliśmy. I muszę powiedzieć, że całkiem mi się podobało, zwłaszcza że ciepło jest bardzo wskazane dla moich nieszczęsnych stawów i ścięgien.

Czy wyjazd mi się podobał? Ależ tak! Czy mnie zmęczył? Ależ tak...

Komentarze