Mamy za sobą taką przygodę, że po prostu muszę ją opisać, żeby dać upust emocjom.
Nieraz pisałam Wam, że kochamy zwierzęta. I mamy ich całkiem sporo. Prócz psów są to ptaki - w liczbie pięciu gołębi ozdobnych - oraz gekon orzęsiony, którego nazwaliśmy Nemo, ale okazał się Nemusią. Ptaki i jaszczurka mieszkają w dużym pokoju, który tradycyjnie nazywamy salonem, nieco na wyrost. Właściwie to powinien być gabinet historii naturalnej! Gołębie mają dwie ogromne klatki po sam sufit, a gekonka rezyduje w wielkim terrarium.
Tło już znacie, to teraz al grano, jak powiedzieliby Hiszpanie, czyli do sedna.
W piątek miałam dość ciężki dzień. Niby nic takiego, obowiązki dość powszednie, można by powiedzieć, ale nazbierało się tego wystarczająco, żebym pod wieczór padła.
Poprzedniego dnia mąż silnie uczulił się na jeden ze specyfików, które stosował na poparzoną stopę i mieliśmy zieloną noc. Na szczęście znów otrzymaliśmy pomoc od nieocenionej znajomej lekarki.
Rano, gdy wróciłam do domu po zwyczajowym najdłuższym spacerze z Kliwrem, okazało się, że podczas karmienia Rei mężowi wyślizgnęła się z ręki butelka z olejem omega-3 dla psów i ratował, co tylko się dało: sunię przed pokaleczeniem, przed nadmiernym ożłopaniem się oleju (psiaki go uwielbiają!), a także starał się ocalić choć trochę cennego specyfiku. Na rozlaną plamę rzucił w desperacji ścierkę kuchenną i ręczniki z łazienki. Ja miałam w planach pójście z Rejką na szczepienie, a potem do apteki po leki antyhistaminowe dla męża, ale jeszcze pilnie musiałam nastawić pranie ręczników. I oczywiście pomogłam uprzątnąć tę "katastrofę ekologiczną w postaci wycieku oleju"...
Po południu musiałam jechać do pracy - na obronę mojej magistrantki, a potem na zebranie pracownicze, które trwało bite trzy godziny. Pod sam koniec wyszłam, bo już nie wytrzymałam; wróciłam do domu przed 21, głodna i zmęczona. Mąż nadal źle się czuł, a ja przypomniałam sobie, że jeszcze muszę powiesić te ręczniki...
Na koniec, na resztkach sił, postanowiłam nakarmić Nemusię. Kilka tygodni temu rozregulował się timer pompy, która zapewnia jej konieczne zraszanie, a ja nie miałam zasobów czasowo-energetycznych, żeby znaleźć i przypomnieć sobie instrukcję jego nastawiania, więc codziennie wlewałam na dno terrarium trochę wody. Postanowiłam uczynić to i tym razem.
Zawsze mam opory przed zapalaniem zbyt silnego światła wieczorem, żeby nie zakłócać jaszczurce i ptakom naturalnego zmroku - gołębie idą wtedy spać, a gekonka właśnie się budzi. W półmroku otworzyłam terrarium, odnotowując, że Nemusia siedzi na gałęzi blisko drzwiczek.
Nalałam wody - i niechcący trąciłam jaszczurkę butelką. Przestraszyła się i wyskoczyła z terrarium - a ja w przerażeniu zobaczyłam, że znika gdzieś w szparze wielkiej kanapy typu narożnik...
Możecie sobie wyobrazić moje poczucie winy i bezradności! Jak znaleźć maleńką jaszczurkę w wielkim pokoju pełnym gratów? Jak nie skrzywdzić jej, manipulując kanapą? Oczyma duszy widziałam już, jak za jakiś czas siedzę na kanapie z myślą, że gdzieś w środku znajduje się maleńki, biedny, zasuszony szkielecik... Albo przesuwam ciężki mebel - i znajduję tylko plamę krwi!
Liczyliśmy na to, że wyjdzie sama. Ale dokąd? Może czmychnie przez okno? Może zdybią ją psy? Może zadepczemy ją niechcący po ciemku? Było nam strasznie smutno. Zostawialiśmy jej pożywienie i wodę - nic jednak nie znikało...
Dziś o świcie przez półsen usłyszałam, jak mąż mówi, że idzie szukać Nemo. Nie znalazł. Postawił jednak sprawę jasno: uprzątamy rzeczy, otwieramy i odsuwamy kanapę i szukamy zguby, bo inaczej ona tam umrze.
Zgodziłam się potulnie, choć chyba obydwoje uważaliśmy, że nie ma szans, żebyśmy zobaczyli kiedykolwiek Nemusię całą i zdrową. I zaczęła się rewolucja w odcinkach: przestawianie różnych rzeczy, zgarnianie pokrytych kurzem pajęczyn, świecenie latarką, otwieranie i opróżnianie skrzyni kanapy, wysuwanie stelaża z materacem... Wszystko z przerwami na odpoczynek, herbatę i na wpuszczenie psów, które - wyproszone za drzwi - płakały żałośnie, że nie wolno im być z nami.
Nic.
Nic.
Nic.
Na koniec zostało jedno miejsce do sprawdzenia: między krótszą częścią narożnika a ścianą. I znowu: szarpanie się z ciężarem, odgarnianie girland pajęczyn... Klęczę na siedzisku i świecę latarką z komórki za kanapę. I nagle...
- Jest jaszczurka - mówię, wpatrując się z niedowierzaniem w trójkątny, beżowy pyszczek, wychylający się spod kanapy.
- Żyje? - pyta mąż.
- Nie wiem. Czekaj... - Sięgam jego kijem narciarskim i delikatnie trącam gekonkę paskiem przy uchwycie. Chowa się głębiej pod kanapę. - Żyje!
Uff, wiemy, gdzie jest. Ale jak ją stamtąd wyjąć? Na naszą korzyść przemawia to, że mamy dzień i Nemusia jest senna. Lecz nadal tkwi pod wielką kanapą... Postanawiamy dokonać jeszcze jednego wysiłku i odsunąć narożnik od ściany na tyle, by dało się za niego wejść. A potem zobaczymy. Boimy się tego manewru, nie mamy jednak wyjścia.
Szpara poszerza się; gekonka nie ucieka. Tym niemniej lada moment może to zrobić. Wchodzę za kanapę. Kalkuluję: nie mam szans załapać jej w rękę. Jest taka delikatna! Znów się zawaham, poluzuję chwyt i mała się wymknie.
- Najchętniej nakryłabym ją sitkiem - mówię do męża.
- Nie zmieści się, jest za długa. - Mąż pewnie boi się, że przycisnę Nemusi ogon, a ona odrzuci go; gekonom ogonki nie odrastają.
- Zmieści się. Przyniesiesz mi?
Czuję, jak wchodzę w tryb zadaniowy. Mój umysł działa wtedy jak dobrze naoliwiona maszyna. Bezsilność i lęk przed działaniem gdzieś znikają. Na ich miejsce pojawiają się pomysły, kolejne kroki do wykonania.
Po chwili mam jaszczurkę pod sitkiem. Oddycham z ulgą. Jest za mała, by unieść je i uciec. Co dalej? Wiem!
- Podsunęłabym teraz pod nią coś płaskiego. Tak jak się łapie pająka.
Znacie to? Nakryć pająka szklanką, wsunąć pod niego kartkę i tak zabezpieczonego wynieść na dwór... Mąż szuka czegoś stosownego. To musi być i cienkie, i dostatecznie sztywne, i odpowiedniej wielkości. Proponuje mi tekturę od jakiegoś pudełka, potem taflę szkła od uszkodzonych drzwiczek szafki. Kręcę głową. Za grube. Za ostre. Wreszcie bierze stary kalendarz ścienny, zachowany na pamiątkę, i ucina kawałek tylnej okładki. Idealne!
Ostrożnie manipulując sitkiem, przesuwam sobie Nemusię w dogodną pozycję - tam, gdzie szpara za kanapą jest najszersza, po czym powoli, stopniowo wsuwam pod nią karton. Jaszczurka wchodzi od spodu na sitko i zawisa po swojemu. Przekazuję ją mężowi razem z całą wymyśloną ad hoc pułapką, wychodzę zza kanapy, przejmuję gadzinkę - i po chwili razem z sitkiem umieszczam w terrarium, które bezpiecznie zamykam.
Przez cały dzień nie przestajemy sobie gratulować - mąż mi, że wpadłam na pomysł, jak złapać jaszczurkę, a ja jemu, że skłonił mnie do beznadziejnych, wydawałoby się, poszukiwań, na które bez jego inicjatywy nie byłam w stanie zdobyć się psychicznie.
- Zawiniłam, to uratowałam sytuację - mówię.
- Nie zawiniłaś! - zapewnia mnie mąż.
- Ale wiesz, co spowodowało, że nam się udało? - mówię po chwili refleksji. - To, że działaliśmy razem, zgodnie, w jednym kierunku!...
Najpiękniejszy morał. A Nemusia odpoczywa w swoim terrarium.
PS Cała ta akcja też oczywiście miała swój stim. Była nim piosenka z hiszpańskiej wojny domowej lat 1936-1939, ¡Ay!, Carmela :D
Piosenka idealnie oddaje nastrój poszukiwań- czułam to napięcie i lęk o życie jaszczurki,pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń<3!
Usuń