Miałam chyba z 9,5 roku. Pewnego dna w szkole jedno dziecko podarowało innemu myszkę japońską. Śliczne, czarno-białe stworzonko, na widok którego moje serce zalała fala rozkosznego zachwytu i piekącej zazdrości.
- Mama nigdy by mi nie pozwoliła na taką myszkę - wyksztusiłam, co usłyszała wychowawczyni.
W sumie nie wiem, skąd w tak młodym wieku wzięło się u mnie owo silne przeświadczenie. Mieliśmy wtedy psa, kolejne żółwie lądowe trzymane w totalnie niewłaściwych (z niewiedzy) warunkach i rybki, też nieprawidłowo traktowane, bo matka nie chciała zgodzić się na klasyczne akwarium z całym osprzętem. Mimo tej menażerii już wtedy jednak miałam poczucie, które nabrało mocy w późniejszych latach: że moja matka chełpi się tym, iż pozwala mi na rzeczy pozornie szalone i "wielkie", nie zdaje sobie natomiast sprawy, że jest niezwykle krytyczna i cenzurująca w rzeczach codziennych i małych, z których składa się niemal całe powszednie życie.
Tamtego dnia, gdy szłam ze szkoły i byłam już bardzo blisko domu, dogoniło mnie jakieś dziecko i powiedziało, że wychowawczyni chce się ze mną widzieć. Gnana przeczuciem, wróciłam do szkoły pędem, choć totalnie brakowało mi kondycji; gdy wpadłam do klasy zdyszana, z mroczkami przed oczyma, nauczycielka wręczyła mi słoik z myszką. Tą samą. Chciała dla mnie kupić drugą i wysłała do sklepu zoologicznego jednego z uczniów, ale nie mieli tam już myszek czarno-białych, tylko same białe, więc namówiła obdarowane dziecko, żeby oddało mi swoją - bo ta właśnie tak bardzo mi się spodobała.
Mama zgodziła się na myszkę, która została nazwana Fuńczysław Jan - a ja odchorowałam wysiłek biegu i emocje, lądując w łóżku z infekcją. Koleżanka z pracy ojca dokupiła dla Fuńka samiczkę, której daliśmy na imię Zofia Teresa; doczekaliśmy się też gryzoniowego przychówku.
Ale ja nie o myszkach chciałam dziś opowiedzieć, tylko o zahamowaniach. Przez niemal całe życie towarzyszyło mi poczucie, że czegoś nie mogę, coś mi nie wypada, coś jest z definicji nie dla mnie. Nie mogę mieć prawa jazdy, bo fatalnie widzę. Nie mogę jeździć na rowerze, bo fatalnie widzę i mam kłopoty z kolanem. Nie mogę mieć długich włosów, bo jestem niska i to by źle wyglądało. Nie mogę mieć życia uczuciowego, bo nikt nie chce ze mną być. Nie mogę mieć różnych zwierząt, no bo jak to tak, co ja z nimi zrobię, gdybym chciała wyjechać, kiedy ja znajdę czas, żeby się nimi zająć i tak dalej. Nie mogę swobodnie zachowywać się na przykład na konferencjach, bo to nie uchodzi. Nie mogę znienacka wyjechać z domu, bo to nieodpowiedzialne. Takich przykładów było mnóstwo. Półświadomie szłam przez życie, przestrzegając wyimaginowanych reguł tego typu.
Aż nagle zjawił się na mojej drodze ktoś, kto teraz jest moim mężem. I moje życie obróciło się o 180 stopni. Bo okazało się, że...
Możemy wyskoczyć gdzieś na dwa dni. Zabrać ze sobą "pół domu", łącznie z kołdrą, gdybyśmy chcieli znienacka przyspać w samochodzie.
Możemy zabrać ze sobą psa. A nawet musimy, bo pies to członek rodziny!
Choć nie mogę być kierowcą, mogę być pilotem. W dodatku jestem świetnym pilotem.
Nie mam wprawdzie prawa jazdy, ale jestem armatorką jachtu i właścicielką przyczepki podłodziowej ;)
- Zuzanko, tak pomyślałem, że fajnie, gdybyś miała jakieś ptaki. Tak je przecież lubisz. [Mamy teraz pięć ozdobnych gołębi... I jaszczurkę! Psów nie licząc ;)]
- Zuzanko, a nie przydałaby ci się hulajnoga? Mogłabyś używać jej na dojazd od przystanku do pracy i na innych krótkich trasach. Znajdziemy jakąś porządną, koniecznie z hamulcem! [Moją hulajnogę pokochałam, a obolałe nogi czasem pozwalają mi jej używać.]
- Zuzanko, wiesz, tak myślałem... że tobie mogłyby spodobać się drony! [Pomysł mnie zachwycił, robię kurs dronowy, który mąż pomógł mi sfinansować - mogę być lotnikiem, nie odrywając się od ziemi!! I w dodatku robić zdjęcia i kręcić filmy...!]
Tak - mój mąż jest takim prawdziwym Pierwszym Poruszycielem, pełnym fantazji i pobawionym rozmaitych zawalidrożnych obiekcji, który pokazuje mi, jak wiele rzeczy po prostu mogę. Jestem mu za to niesłychanie wdzięczna!
Skąd jednak brały się moje zahamowania? Sądzę, że i z autyzmu, i z wychowania. Z jednej strony matka uwielbiała myśleć za mnie, narzucać mi styl życia i gust, decydować, co mi wolno, a czego nie - a zarazem miała mnie za osobę totalnie niesamodzielną, którą to niesamodzielność pilnie we mnie pielęgnowała ("Ja to zrobię, bo ty i tak nie umiesz!"). Z drugiej zaś strony rozwój w spektrum autyzmu utrudniał mi dodatkowo rozsądzanie, co uchodzi, a co nie, na co mogę sobie pozwolić, a na co nie bardzo. I tak niestety nadal będzie, bo każdą nową sytuację muszę rozważać na nowo. Ale przynajmniej zdaję sobie sprawę, że nie wszystkie drzwi do ciekawych przestrzeni są przede mną zamknięte!
PS Pandemia sprawiła, że zapuściłam włosy. Noszę teraz długie i ciągle słyszę komplementy ;)
Komentarze
Prześlij komentarz