Test AQ i ja: 1. Jak lubię pracować?

[Opis zdjęcia: sala, w której odbywała się zorganizowana przeze mnie jednodniowa konferencja. Byłam wraz z kolegą współorganizatorką tego wydarzenia - ale główną, a także inicjatorką pomysłu. W lewej części kadru widać okno zasłonięte verticalami, na jego tle duży obraz w ramie i biały postument z czyimś popiersiem, dalej kąt sali; potem - na drugiej ścianie - ekran z obrazem z rzutnika, przed nim  jasny stół z laptopem, mikrofonem i butelkami wody. Do stołu dosunięte są dwa krzesła z czerwonym obiciem i czarnym nogami. Na ścianie część plansz z wystawą zdjęć moich i męża z Wyspy Wielkanocnej. Na pierwszym planie po prawej szara mównica i drugi mikrofon na stelażu, a przy krawędzi kadru fragment stojaka z książkami wydanymi w serii, z którą współpracuję. Foto: autorka bloga.]

Ciekawa jestem, czy kolejność pytań w Teście AQ - przesiewowym teście sprawdzającym obecność cech autystycznych u dorosłych - jest przemyślana, czy też losowa. (Oczywiście od razu mam ochotę napisać, że to nie są pytania, tylko zdania, do których badany ma się ustosunkować, a w ogóle to 

ASPIRACJE.com.pl Nie ma cech autystycznych, każda cecha jest ludzka. Dopiero ich konfiguracja odpowiada za autyzm. A. Wojtkiewicz - Psycholog na Spektrum

 - ale załóżmy, tak dla uproszczenia, że w ogóle tego nie napisałam.) Jak by jednak nie było, pierwszym zadaniem w Teście AQ jest zaznaczenie, jak bardzo zgadzamy się ze stwierdzeniem: Wolę robić rzeczy w grupie niż samemu (w wersji angielskiej: I prefer to do things with others rather than on my own).

Pierwsze skojarzenie, jakie nasunęło mi się po przeczytaniu tego stwierdzenia, było scenką ze studiów na iberystyce, gdy prowadząca zajęcia tłumaczeniowe dała nam wybór, czy nad przekładem zadanego tekstu chcemy pracować w parze z drugą osobą czy sami. Zaznaczam, że chodziło o pracę podczas zajęć. Natychmiast oświadczyłam, że będę pracować sama, i szybko uzasadniłam to faktem, że wykonywałam już prace tłumaczeniowe zawodowo (iberystyka to był mój drugi kierunek studiów). W głębi duszy wiedziałam jednak, że nie po drodze mi jest robić coś wspólnie z kimś innym.

Zawsze reaguję tak samo: wolę sama. Okazuje się jednak, że jest to bardziej skomplikowane. Na przykład praca nad redakcją książek dla serii, z którą od lat współpracuję: jedno z najmilszych wspomnień to współpraca ramię w ramię z jedną czy drugą dobrą, zaprzyjaźnioną duszą nad redakcją pewnej wspaniałej publikacji źródłowej. W ogóle w sprawach wydawniczych - redakcja, korekta, przekład - trudno jest pracować w pojedynkę, choć kontakt bywa zdalny i niekoniecznie w czasie rzeczywistym.

Z niwy naukowej mam z kolei przykład wspólnego pisania artykułów. Oczywiście zależy z kim, ale generalnie lubię taką współpracę, choć czasem idzie mi trudno - bo nie bardzo sobie wyobrażam podział ról.

Inna sytuacja: praca z mężem nad klarem jachtu, czyli przygotowywaniem go do sezonu/rejsu lub porządkowaniem po pływaniu. To też dobry, wspaniały rodzaj pracy wspólnej.

W czym więc leży problem?

W tym, z kim się pracuje - i nad czym. Oraz w jakim charakterze. Najtrudniej mi jest na uczelni przy zadaniach typu administracyjno-organizacyjnego. Praca wspólna najlepiej mi wychodzi wtedy, gdy w danych okolicznościach jestem "podwładną" i mam jasne zadanie do wykonania. Najgorzej - gdy jestem "na równi" z innymi i każdy ma wykonać niedookreślony kawałek zadania albo każdy ma swój pomysł, jak to zrobić, po czym robi się bałagan.

Istnieją też sytuacje, kiedy to ja jestem "przełożoną" i wtedy też jest mi ciężko. Bo albo muszę decydować o ważkich sprawach sama i czuję niepewność, bo kontekst jest dla mnie nowy, albo i tak jest jeszcze ktoś nade mną w hierarchii i może zakwestionować moją decyzję. Moja postawa wynika zapewne po części z braku wiary we własne umiejętności, a po części z braku dostatecznego rozeznania czy nie do końca klarownych wytycznych.

Pierwszy raz wylądowałam w roli "zwierzchnika" rok po zrobieniu doktoratu, lat temu bez mała piętnaście, gdy wyznaczono mnie na członka komisji rekrutacyjnej, a ja - z poczucia odpowiedzialności i chęci wykazania się - powiedziałam, że w takim razie chcę być szefową komisji. Sytuacja była dość zabawna, bo dziwiło mnie, że mam "podwładnych", którzy stawiają się w pracy jeszcze przede mną  i różne rzeczy mi raportują. Kompletnie nie byłam do tego przyzwyczajona. Ja z kolei brałam na klatę wszystkie najważniejsze posunięcia związane z publikacją kolejnych wersji listy przyjętych i nie mieściło mi się w głowie, że mogę tę odpowiedzialność scedować na kogoś innego. Uznałam po prostu, że jest to mój obowiązek jako przewodniczącej. Jednocześnie bardzo stresowałam się przy podejmowaniu decyzji w szczególnych przypadkach dotyczących kandydatów. Na szczęście w komisji był wtedy z nami sekretarz instytutu, który miał duże doświadczenie.

Prawdę mówiąc w owym czasie już rok byłam innego rodzaju "zwierzchnikiem" - koordynatorką pewnych studiów międzykierunkowych z ramienia naszego instytutu. To był hardcore! Z jednej strony wymagano od mnie decyzyjności, z drugiej - niemal każdy mógł moje decyzje podważyć (prowadzący zajęcia, dyrektorzy instytutów, szefowie tych studiów...), a wynikało to z faktu, że z trzeciej strony funkcjonowanie owego "międzykierunkowego kierunku" było wtedy, hmm, dość eksperymentalne i  puszczone na żywioł. To było ciężkie pięć lat! Wreszcie, przy okazji zmiany dyrekcji naszego instytutu, poprosiłam - w sposób dość kategoryczny - o zwolnienie mnie z tego obowiązku, który zresztą nie przynosił mi żadnych korzyści materialnych, a jedynie doświadczenia zbieranie w metaforycznym pocie czoła.

W obecnym roku natomiast byłam członkinią komitetu organizacyjnego pewnej dużej konferencji międzynarodowej. Chcąc uniknąć harówki na pierwszej linii frontu (typu: załatwianie sal, kontakty ze zgłaszającymi się ludźmi...), zaoferowałam, że mogę ułożyć program obrad. Niby kilka osób do mnie dołączyło, ale właściwie ułożyłam cały wielki program sama. Nikt się jakoś mocno nie palił, żeby mi pomóc (choć były deklaracje) - ja zaś nie bardzo wyobrażałam sobie, co mogłabym tym osobom zlecić (i zleciłam bardzo niewiele), ponadto zaś panicznie bałam się, że jeśli zaczną w tym grzebać różne ręce i umysły, to cała misterna układanka wymknie się spod kontroli. Tym bardziej, że przy moim kiepskim wzroku dowolna zmiana w tabelach mogła mi umknąć. Niewykluczone, że trochę też odezwała się we mnie cecha odziedziczona po matce: "Jak ja tego nie zrobię, to nikt nie zrobi tak dobrze!". Na szczęście przez lata dość mocno się z tej śliskiej i niebezpiecznej cechy wyleczyłam, szczególnie na niwie zawodowej.

Jak więc widać, trudno jest wybrać konkretną odpowiedź na pytanie, czy wolę pracować sama, czy z innymi. Co do zasady sama, ale... No właśnie!

PS Gdy wyobrażałam sobie siebie jako muzyka albo śpiewaka, zawsze widziałam się w roli akompaniatora albo członka chóru - nigdy solisty! Paradoksalnie, świadczy to nie tyle o tym, że lubię pracować z innymi - chyba bardziej o tym, że wolałabym się wśród nich schować. Ale w moich fantazjach była też rola przygodnego dyrygenta kierującego orkiestrą wykonującą Carmina Burana Orffa - dlatego, że znam każdy niuans tego utworu i bawiłam się myślą, że potrafiłabym poprowadzić chór i muzyków nawet nie znając się na dyrygenturze...

Komentarze