Ten post dedykuję mojemu serdecznemu przyjacielowi Bartkowi, który nawet nie wie, że go zainspirował.
A było to tak...
Kilka lat temu zaczęłam mieć różnorakie problemy ze zdrowiem (a to nowina...!). W ramach szukania rozwiązania spotkałam się m.in. z kilkoma dietetyczkami, które bez badań, bez znajomości mojej historii radziły mi, żebym odstawiła gluten. Broniłam się rękoma i nogami, bo nie cierpię "mód" i "religii" żywieniowych, za to ufam nauce. A poza tym nie lubiłam, jak ktoś mi (metaforycznie) grzebał w talerzu. Tymczasem w zeszłym roku trafiłam do pewnej gastroenterolog. Zobaczywszy moją mikrą osobę oraz moją historię chorób i badań, stwierdziła, że jestem w grupie zagrożonej celiakią. Zrobiłam gastroskopię i badania krwi. Z gastroskopii celiakia nie wyszła, ale w badaniach krwi pojawiła się minimalna nietolerancja glutenu. Gastroenterolog zasugerowała, żebym - zważywszy na moją sytuację - jednak go unikała, bo na celiakię można zachorować w dowolnym wieku. Lekarce uwierzyłam, mimo że dawno już znałam zalecenie, żeby nie odstawiać glutenu na wszelki wypadek, gdyż przynosi to więcej szkody niż korzyści. Męczyłam się rok, po czym, zgodnie z sugestią, ostatnio zgłosiłam się do innego gastroenterologa na kontrolę i skierowanie na powtórną gastroskopię. Do innego - bo u poprzedniej lekarki nie było wolnych terminów. I całe szczęście! Ten nowy doktor - komunikatywny, dociekliwy, rzeczowy i konkretny - chyba z trudem hamował irytację, gdy zobaczył zalecenia sprzed roku. Zwłaszcza te dotyczące glutenu. - "Niech pani nie wmawiają chorób, których pani nie ma!" - Zakwestionował też nieskuteczną kurację antyrefluksową, którą zaleciła jego poprzedniczka. Byłam mu bardzo wdzięczna za rozsądne podejście, postanowiłam leczyć się właśnie u niego - ale jednocześnie czułam złość na tamtą lekarkę i na siebie, że w sumie dałam się wkręcić w tryby... Jak to powiedzieć, żeby nikogo nie urazić... Może niech będzie: pokarmowej przesady, albo ładniej: niezdrowej relacji z jedzeniem. Podzieliłam się tymi refleksjami i żalami z Bartkiem, używając bodaj określenia: "typowe babskie uprzedzenia".
Bartek oburzył się na mnie. Stwierdził, że zabrzmiało to, jakbym powiedziała "babskie gadanie", zarzucił mi mizoginię i zdziwił się, że ja, jako kobieta, występuję przeciwko innym kobietom, stosując nieuprawnione generalizacje. Gdy próbowałam wytłumaczyć mu, że od dawna irytowały mnie pewne zachowania i tendencje, a wynika to zapewne z mojego autyzmu, odpowiedział, żebym nie broniła się za pomocą autyzmu, bo nie mam przecież takich zaburzeń, żeby nie wiedzieć, co mówię.
Naturalnie, że nie. Wiem, co mówię i wiem, co czuję. Ale to jest bardzo ciekawy i ważny wątek i warto powiedzieć na ten temat więcej.
Właściwie od dość wczesnego dzieciństwa zastanawiało mnie, że jestem inna niż pozostałe dziewczynki, dziewczyny, kobiety. Jako dziecko uwielbiałam pluszaki, samochodziki, lego, zestawy małego chemika bądź małego majsterkowicza, nie cierpiałam natomiast lalek czy zabawy w dom albo w księżniczki. Na bal przebierańców w szkole z radością założyłam przywieziony mi z Moskwy przez chrzestnych strój wilka z kreskówki "Wilk i zając" i byłam autentycznie rozżalona, że mimo takiego świetnego przebrania nie zostałam królową balu. Nigdy nie interesowało mnie strojenie się; matka zwykła mawiać, że mogłaby mi założyć wór pokutny zamiast ubrania, a mi byłoby wszystko jedno. Coś w tym było: kiedy ostatnio znalazłam zdjęcia z moich osiemnastych urodzin, włosy stanęły mi dęba: koleżanki wyszykowane, wyelegantowane, a ja w kwiecistych spodenkach za kolano i w granatowym tiszercie... Teraz lubię dobrze się ubrać, ale nie zawsze mi na tym zależy: do pobliskiego sklepu mogę iść w byle czym, z psami na spacer wychodzę zaś w najgorszych łachach, bo przecież mogą pobrudzić mnie podczas zabawy, a to jest czas przede wszystkim dla nich, mniej dla mnie. O moim totalnie negatywnym stosunku do makijażu już kiedyś pisałam.
Pozostaje jeszcze wątek charakteru. Otóż nigdy nie lubiłam kokieterii - samą siebie uważałam za nieatrakcyjną, więc traktowałam siebie z pogardą, powtarzając, że nie warto próbować takich sztuczek, bo "z czym do ludzi" - z drugiej jednak strony nigdy nie umiałam być kokieteryjna, dyplomatyczna, tajemnicza, po prostu "dziewczyńska". Zawsze bałam się fałszu i fałszywie miłego traktowania, bo to, co się do mnie mówiło, traktowałam dosłownie, więc łatwo można było mnie oszukać czy wywieść w pole. O wiele łatwiej było mi dogadywać się z chłopcami, potem chłopakami, potem mężczyznami. Z nimi było jakoś prościej, bardziej bezpośrednio. Nie podzielałam z koleżankami takich zainteresowań jak stroje, tańce, diety. Wolałam komputery, gry fabularne i książki o zwierzętach. Poza tym - chyba po matce - miałam cięty, nieraz wulgarny język i nieraz skandalizujący dowcip. Ale nawet matka zarzuciła mi kiedyś, że nie lubię kobiet.
Do pewnego stopnia to była prawda: gardziłam niektórymi z zachowań, które kojarzone były jako kobiece, ale jednocześnie mogły uchodzić za egzaltację, grę, fałsz czy nawet płytkość refleksji. Nie mówię, że wszystkie napotkane przeze mnie kobiety i dziewczyny takie były; odnoszę się głównie do czasów moich pierwszych studiów, na których po prostu źle trafiłam, jeśli chodzi o towarzystwo. Poza tym mówię ogólnikami, niestety; bo z każdą niemal pojedynczą kobietą czy dziewczyną mogłabym się dogadać, a wiele takich osób mi imponowało. Ale głównie wtedy, kiedy były szczere, naturalne i nie przywdziewały maski, która kryła ich prawdziwe ja, głębsze niż to powierzchowne.
Trudno mi znaleźć adekwatne słowa, które nikogo by nie uraziły. Nie dość powiedzieć, że faceci też nie zawsze są mądrzy, szczerzy i tak dalej. Nikogo nie należy szufladkować, bo to też jest powierzchowne - cóż, kiedy dają się zauważyć pewne tendencje... Dysonans polegał na tym, że nie czułam się taką kobietą jak inne i w pewnym sensie mnie to niepokoiło. Żeby nie było wątpliwości: podobali mi się mężczyźni, ale i tu było inaczej niż zazwyczaj. Moje zauroczenie budził przeważnie nie wygląd, tylko charakter. Ktoś zaczynał mi się podobać fizycznie dopiero wtedy, gdy spodobał mi się z zachowania i postawy wobec różnych spraw. Przystojność nie miała tu znaczenia.
Zrozumiałam, co się dzieje, gdy w niejednej książce o autyzmie przeczytałam, jak to jest z autystycznymi kobietami. Bywają one less gendered, czyli mniej nacechowane płciowo, jeśli mówimy o płci kulturowej. Ich cechy kobiece nie są u nich tak wyeksponowane czy tak istotne. Niejedna autystyczna autorka wspomnień opisywała, jak przestawała rozumieć swoje koleżanki w okresie dorastania. Jak nie pojmowała kobiecego stylu bycia, oglądania się za chłopakami czy też przeszkadzał jej fałsz. Dodajmy do tego typową dla autyzmu szczerość i bezpośredniość - i jesteśmy w domu. Odetchnęłam z ulgą. To tak bardzo do mnie pasuje! Nie zasłaniam się autyzmem: po prostu autyzm bardzo dobrze i dobitnie wytłumaczył mi, dlaczego jestem taka, jaka jestem. To nie jest moje myślenie życzeniowe - w życiu bym na coś takiego nie wpadła.
Jak jest dzisiaj? Hm. Dyplomacji i uładzonego zachowania w sytuacjach zawodowych i oficjalnych uczyłam się niemal jak przedmiotu na studiach. Nawet wobec własnych studentów często stosuję dość potoczny język, nie wzbraniam się przed anegdotycznymi dygresjami i generalnie skracam dystans: nie wchodzę w rolę odległego mentalnie i duchowo wykładowcy. Nadal mam cięty język i absurdalny dowcip. Dużo bardziej zwracam uwagę na strój, bo jego staranne dobranie przemawia do mojego poczucia estetyki. Lubię bardzo wiele dziewczyn i kobiet - a w głębi duszy brakuje mi takiej przyjaciółki od serca, od długonocnych pogaduszek przy lampce wina i od polegania na sobie nawzajem o przysłowiowej każdej porze dnia i nocy...
Komentarze
Prześlij komentarz