Od dwóch tygodni nie działał nam piec centralnego ogrzewania.
Najpierw przez kilka dni grzał jak wściekły, nie dał się wyregulować. Potem przestał. Zgasł. Tylko pykał smętnie zapalnikiem: Cyk. Cyk. Cyk. Iskra. Iskra. Iskra. Płomień na sekundę. Cyk. Cyk. Cyk. Cyk...
Przez jakiś czas dawało się go zapalić ręcznie. Znalazłam przedpotopowe zapałki ogniskowe - zabytek klasy zero, jeszcze prezent od rodziców - i z poczuciem niezręczności i niewłaściwości wtykałam je w trzewia nowoczesnego pieca, by wywołać zapłon. Czułam się jak dziewczynka z zapałkami z baśni Andersena.
Grzał tylko wodę w zbiorniku do mycia. I się wyłączał. Nadszedł mróz i w domu zrobiło się lodowato. Cyk. Iskra. Cyk. Iskra. Cyk. Iskra. Płomień na sekundę. Cyk. Iskra. Płomień na sekundę. Cyk...
Przyszedł serwisant, stwierdził, że trzeba wymienić pewną część, żeby można było w ogóle sprawdzić, czemu piec się wyłącza. Było to przed weekendem. Kolejne dni w zimnie. Padła nam farelka. Padł pożyczony od przyjacielo-brata stary grzejnik. Mąż zapalał wszystkie palniki na kuchence, żeby w wielkim pomieszczeniu, pełniącym funkcje kuchni, jadalni i salonu, zrobiło się chociaż trochę ciepło dla gołębi i jaszczurki, które tam mieszkają.
Cyk. Iskra. Cyk. Iskra. Cyk. Iskra. Płomień na sekundę.... Skończyły się zapałki ogniskowe, padła kolejna zapalniczka. A potem piec odmówił dalszej współpracy, nie chciał już zapalać się ręcznie i grzać wody. Do mycia grzaliśmy sobie wodę w czajniku.
Źle znoszę zimno. Zimno przedłużające się znoszę jeszcze gorzej. Drętwieje mi nie tylko ciało, ale mózg oraz wola.
Źle znoszę, gdy w naszym mieszkaniu coś się psuje, szwankuje, przestaje funkcjonować poprawnie. Mieszkanie przeszło remont 14 lat temu, i to remont kapitalny - zostało najpierw doprowadzone do stanu surowego. Sam dom - budowany przez mojego dziadka - pochodzi z przełomu lat 50./60. Jest piętrowy, podzielony na dwa mieszkania. W tym naszym po remoncie wszystko było nowe - prócz części instalacji elektrycznej. Ta stara część padła ponad rok temu. Już naprawialiśmy ileś usterek hydraulicznych, zmienialiśmy lodówkę, zmywarkę, przestał działać okap nad kuchenką i czeka na swoją kolej. Osiadają niektóre drzwi, inne zaczynają się źle zamykać lub luzować na zawiasach. Popsuł się któryś karnisz. Rozwaliła się jedna z szuflad w kuchni. Normalna rzecz, powiecie... Ale ja się czuję zdradzona. Zdradzona przez moje własne gniazdo, które kiedyś dawało mi poczucie bezpieczeństwa.
W środku tej piecowej zimnicy pokazywałam studentom na zajęciach przepięknie zrobiony film dokumentalny o juderías - starych dzielnicach żydowskich w Hiszpanii. Mi samej zaparło dech. Wiele z tych miejsc rozpoznałam z własnych podróży. Poczułam nostalgię za niesamowitymi kamiennymi domami sprzed wieków, wąskimi uliczkami, żywymi kolorami wielu fasad. Za ciepłem. Rozgorzała we mnie tęsknota za Hiszpanią, która definiowała moje życie przez ponad dekadę, zanim wszystko się zmieniło. To była taka uderzeniowa wersja mojego odwiecznego pragnienia przebywania w pięknym, kojącym i swojskim otoczeniu.
Dziś piec został naprawiony. Parę godzin później okazało się, że ze zbiornika zeszła cała woda, pompa zaczęła huczeć, a piec zgasł. Z węża doprowadzającego doń wodę tryskała fontanna. Opadły mi ręce... Ale tą nową niespodzianką zajął się przyjacielo-brat. Złota rączka i złote serce.
W międzyczasie przyszła mi na myśl metafora doskonale wręcz opisująca, co dzieje się przez ostatnie lata z moim mózgiem: jest dokładnie jak ten zepsuty piec. Cyk. Iskra. Cyk. Iskra. Cyk. Iskra. Płomień na sekundę. Cyk. Iskra. Płomień na sekundę. Cyk... I nie chce się porządnie rozpalić żywym płomieniem.
Muszę się jakoś naprawić.
Komentarze
Prześlij komentarz