Taka migawka z mojego dzisiejszego dnia...
Jest czwartek. W piątki prowadzę zajęcia. Uczę na uniwersytecie już 21. rok, a nawet mimo bycia przygotowaną - i mimo tego, że w oczywisty sposób lubię swoją pracę - zawsze w przeddzień się stresuję.
Weekend będę miała zajęto-napięty: idę na długo wyczekiwany kurs stosowania olejków i ziół w pracy z psami - ich zdrowiem, zachowaniem i emocjami. Będzie super ciekawy, odbędzie się w pięknym miejscu (które troszeczkę pomogłam załatwić), spotkam świetnych ludzi - ale też się stresuję, bo przez dwa dni nie będzie mnie w domu od 10 do 17, a na dodatek rankami będę musiała się śpieszyć, bo jadę daleko.
Czytam pracę magisterską mojej studentki i nie jestem z niej zadowolona. Musiałam jej dziś napisać mail, który był trochę jak kubeł zimnej wody na głowę. Czy się tym stresuję? Ależ naturalnie!
Od rana byłam rozproszona, o moją uwagę ubiegało się wiele drobnych zadań i planów, musiałam podjąć szereg decyzji dotyczących kolejności działań, miejsca, gdzie zrobię zakupy, tego, jak zaopatrzę dom na kilka najbliższych dni itp. Te myśli były jak natrętne muchy, musiałam najpierw zrobić z nimi porządek, zanim wzięłam się do pracy.
Przez cały dzień czułam się zaniepokojona i zalękniona. Niby coś z brzuchem, niby coś z oddechem. Powód złego samopoczucia - nieoczywisty. W końcu doszłam do wniosku, że jestem przebodźcowana niejako na zapas, z wyprzedzeniem. Porozmawiałam z mężem i zrobiło mi się lepiej, ale potem.... Zrobiłam mu straszną aferę o to, że wsadził do zamrażarki wszystkie kupione przeze mnie świeże bułeczki, a taką miałam na nie ochotę!!!!
Mąż, choć i on bywa wybuchowy, zachował anielski spokój i cierpliwość; łagodnie pomógł mi uświadomić sobie, że zareagowałam przesadnie. Ogarnęłam się i przeprosiłam. Ale ten bułeczkowy meltdown to taka czerwona lampka alarmowa...
Dlaczego nawet to,co lubimy nas stresuje...🤗
OdpowiedzUsuńPrawda? :)
Usuń