Prawda, fałsz, emocje i komunikacja

[Opis zdjęcia: Kadr w poziomie, w sporym powiększeniu. Na czarnym tle nieba widnieje częściowo zaćmiony Księżyc. Lewy skraj jest jasno oświetlony, reszta srebrnego globu tonie zaś w lekko różowawym cieniu; widać ciemniejsze i jaśniejsze obszary powierzchni naszego satelity. Foto: autorka bloga i jej mąż.]



Jakiś czas temu przeprowadziłyśmy z moją serdeczną przyjaciółką Sylwią bardzo ciekawą dla nas obu rozmowę na temat fałszu i prawdy. Spory czas temu, bo już dawno miałam ją opisać, ale nie mogłam się za to zabrać. Odkładałam za długo i mój wewnętrzny "porządkowy" uznał, że póki wreszcie tego nie zrobię, nie powinnam zamieszczać żadnych innych postów, bo musi być po kolei. Logicznie rzecz biorąc, to zupełnie bez sensu, więc opublikowałam ostrożnie dwa - ale moja blogowa aktywność niemal zamarła. Żeby się odkorkować - to znaczy, odblokować - muszę wreszcie wziąć się za ten temat.

Rzecz dotyczyła tego, co, kiedy i komu mówimy. Kiedy przemilczeć, kiedy wypalić prosto w oczy, kiedy zatuszować, kiedy ominąć niewygodne wątki. Kiedy powiedzieć prawdę, a kiedy lepiej nie.

Są przecież takie przypadki, kiedy prawda może zaboleć lub wręcz uczynić krzywdę - i co wtedy? W imię czyjegoś dobrego samopoczucia postawić na pewną nieszczerość? Ale są i takie sytuacje, kiedy kłamstwo może przynieść nam korzyść... albo oszczędzić zakłopotania bądź wstydu. Co postawimy wyżej? Uczciwość czy "profity"?

Najlepiej będzie, jeśli powiem, jak ja to widzę. W trakcie wspomnianej rozmowy przekonałam się zresztą, że mój pogląd na sytuację wcale nie jest czarno-biały.

Dla autystów charakterystyczna jest potrzeba, wręcz konieczność mówienia prawdy. Jako dziecko byłam bardzo prawdomówna i uczciwa. Kłamstwo nie mieściło mi się w głowie, zresztą nie umiałam kłamać. Uczyłam się tego z wiekiem, ale rozmijanie się z faktami nigdy nie było dla mnie komfortowe. Przypuszczam, że zostałam historykiem i w ogóle naukowcem właśnie po to, by dociekać, jak było i jest naprawdę. Z tego też powodu uwielbiam prace redakcyjne - czyli sprawianie, żeby wszystko było jak trzeba.

Jeśli chodzi o prawdomówność, w mojej rozmowie z Sylwią pojawił się wątek serialowy - a konkretnie motyw z The Good Doctor, w którym rodzi się wcześniak z wielowadziem, matka pyta, czy przyczyną  mogły być zażywane przez nią leki antydepresyjne, a autystyczny chirurg Shaun odpowiada, że mogły. Przełożeni mają potem do niego pretensje, że zachował się okrutnie, bo ta informacja nie ma wpływu na leczenie, a matka niepotrzebnie się obwinia. Sylwia była podobnego zdania. Ja poczułam się wręcz zaskoczona: jak to, lekarz miał skłamać? Potem jednak dotarło do mnie, czemu uznałam, że Shaun postąpił właściwie. Otóż kierował się swoimi emocjami, a nie emocjami matki. Skoro prawda jest taka, że leki mogły wpłynąć na zdrowie płodu (nie: wpłynęły, a: mogły) i skoro nie ma w tym winy matki, bo skąd mogła wiedzieć, to bez problemu można powiedzieć prawdę. I ja chyba właśnie postępuję tak samo! Jeśli moim zdaniem prawda nie powinna kogoś zaboleć... Aaaale tu robi się już ślisko.

Jeśli chodzi o mówienie prawdy, mam teraz swój na poły uświadomiony kodeks honorowy. Otóż są takie sytuacje, sprawy i takie osoby, które wykluczają kłamstwo. Im ktoś jest mi bliższy, im bardziej się z nim liczę, im mocniej dana sprawa dotyczy mnie samej czy kwestii moralnych, tym silniejsze jest moje dążenie do przekazywania prawdy. Jeśli jednak rzecz dotyczy osób, z którymi nie jestem szczególnie związana albo rzeczy błahych czy nieszkodliwych, jeśli ma to potocznie ułatwić mi życie - mogę skłamać.

Z innej beczki... Nie cierpię, kiedy ktoś snuje opowieść, naginając rzeczywistość. W dzieciństwie często poprawiałam dorosłych, doprowadzając ich do desperacji. Nie znosiłam też, kiedy moja uwielbiająca przesadę matka mówiła komuś, że nie mam prawego oka. Jak to nie mam! Mam, tylko ono nie działa! Do dziś z pasją tropię błędy - na przykład w tekstach popularyzatorskich dotyczących dziedzin, na których się znam. I nie waham się pisać w tej sprawie do redakcji czasopisma czy autora danego artykułu. Wykrycie plagiatu w pracy studenckiej wywołuje u mnie szewską pasję - dopiero w ostatnich latach uczę się powściągać nerwy przynajmniej na etapie konfrontacji na ten temat.

Kiedyś sądziłam, że "szczerość aż do bólu" odziedziczyłam po matce, która miała ostry język i uwielbiała się kłócić. Ja nienawidzę się kłócić, ale zawsze mam tendencję do walki o swoje racje. Przed laty zbyt żarliwie wyrzucałam z siebie złość, pretensje i frustracje, chyba głównie dlatego, że nikt nie dawał mi do zrozumienia, że ma to jakiekolwiek znaczenie. Aż trafiła kosa na kamień i jeden z przyjaciół wprost mi powiedział, że moje postępowanie go boli. Wtedy przystopowałam i powoli nauczyłam się nieco miarkować. Tak, dyplomacja nigdy nie była moją mocną stroną... Teraz jest mocniejszą.

I jeszcze jedno: panicznie boję się fałszu. Nieznośna jest dla mnie myśl, że ktoś może być dla mnie miły i przyjacielski, a tak naprawdę mnie nie lubić. Z trudem znoszę sytuacje, gdy komuś nie pasuje jakieś moje zachowanie, ale daje mi do zrozumienia, że wszystko jest w porządku, a prawdę komunikuje mi grubo po fakcie (albo wręcz dowiaduję się od osób trzecich). Po prostu nie umiem odczytywać aluzji, kokieterii, różnych gier społecznych, a wszystko to razem powoduje, że nieraz wpadam ze skrajności w skrajność, wahając się między nadmierną otwartością a zbytnią podejrzliwością i nieufnością.

Czasem chyba niełatwo ze mną żyć!

Komentarze