Teoria warstw dyskomfortu

[Opis zdjęcia: Widzimy miękką szarą kanapę, a w ścianie za nią okno. Na kanapie stoją dwa psy, opierając się o parapet i wyglądając na zielony ogród. Po prawej stronie stoi Kliwer, częściowo zasłonięty firanką, pochylony i z uniesionym ogonem. Po lewej jest Reja, z opuszczonym ogonem, wyprostowana. Oba psy są kędzierzawe, białe z brązem, przy czym tułów Kliwra jest jednolicie "kawomleczny", a Rejka ma jasne łaty na białym tle i ciemniejszą głowę. Ogony obydwojga są od połowy białe. Foto: autorka bloga.]


Ostatnio wyjechaliśmy na kilka dni. Ruszyliśmy w podróż bardzo zmęczeni, po kilku niedospanych nocach; na miejsce dotarliśmy nad ranem kolejnego dnia, a spać położyliśmy się koło piątej. Spałam do południa - mąż chyba krócej. Gdy już się ocknęłam i w miarę oprzytomniałam, dość długo nie mogłam wstać z łóżka. I to nawet nie dlatego, że przygwoździły mnie doń psy...

Zastanawiając się nad tym później, doszłam do wniosku, że nie chodziło o zwykłe zmęczenie ani o "tradycyjne" kłopoty z funkcjami wykonawczymi. Zdałam sobie mianowicie sprawę ze zjawiska, które nazwałam teorią warstw dyskomfortu. Są bowiem takie sytuacje, w których po to, bym mogła ruszyć z miejsca (nieraz całkiem dosłownie) i zacząć funkcjonować, muszę pozbyć się szeregu uciążliwych przeszkód. Zazwyczaj są to dość przyziemne, codzienne sprawy, ale w moim umyśle urastają do rangi realnych problemów, które w dodatku - no właśnie - czasami nawarstwiają się i po prostu mnie przytłaczają. Najłatwiej wyjaśnić to na przykładzie.

Tamtego ranka, o przepraszam - południa musiałam poradzić sobie z dość liczną plejadą utrapień. Po pierwsze czułam wszystkie możliwe potrzeby fizjologiczne, jakie czuć może po wielu godzinach snu człowiek, w dodatku płci żeńskiej. Paradoksalnie zniechęcało mnie to do wyskoczenia z łóżka. Po długiej podróży czułam się też brudna i, jak zwykle w sytuacjach zmęczenia, dokuczały mi oczy - może potraficie wyobrazić sobie nieprzyjemne połączenie załzawienia i piasku pod powiekami. Niepokoiłam się też ponadto frustracją męża z powodu paskudnej pogody, która psuła nam wyjazd i powodowała, że jego dalsze losy tonęły we mgle niepewności - a nie lubię nie wiedzieć, co mnie czeka i kiedy. Martwiło mnie na dodatek, że "z winy" mojego długiego zalegania w pościeli psy od poprzedniego dnia nie były na porządnym spacerze (zazwyczaj to ja z nimi chodzę, z przyczyn tu nieistotnych).

Last but not least, musiałam oswoić obcą przestrzeń. Trafiła nam się kwatera wedle najnowszej mody samoobsługowa, czyli musieliśmy pobrać klucz ze skrzyneczki na framudze drzwi wejściowych, po ustawieniu odpowiedniego kodu (swoją drogą, wyżej tej skrzyneczki już się nie dało powiesić!). Zanim to jednak uczyniliśmy, długo nie mogliśmy zorientować się, o który dom chodzi. Był bardzo słabo oznakowany: nie tylko nie widniała na nim nazwa znana nam z Bookingu, ale nawet numer najpierw zaleźliśmy tylko na śmietnikach przy ulicy (!), a dopiero za dnia zauważyliśmy, że jest też dyskretnie wystawiony w jednym z okien na piętrze oraz przybity do drzewa od frontu. Krążąc niepewnie wokół budynku - w deszczu i w ciemności przedświtu - zaliczyłam poślizg na mokrej trawie i lądowanie na tyłku. Do zmęczenia i zaniepokojenia dokładał się fakt, że droga do wejścia wiodła przez błotnistą kałużę, a dom nie był ogrodzony - to ważne, gdy podróżuje się z dwoma psami. Łazienka i kuchnia były wspólne; nie dość, że ciągle obawiałam się na kogoś natknąć, to ku mojej frustracji zauważyłam, że moja fobia dotycząca brudu i "skażenia" uległa nagłemu nasileniu. Ni z tego, ni z owego podczas brania natrysku zaczęłam wzdragać się nawet przed dotknięciem kranu, bo przecież przedtem macali go inni... A naczyń wolałam używać tych, które wcześniej umyłam sama. Ech.

Żeby nie było tak posępnie, na koniec chciałabym dodać, że do świeżo wyklutej teorii warstw dyskomfortu wkrótce dołączyła teoria kotwic. Otóż kotwice pomagają mi poczuć się lepiej i odzyskać po trosze rezon. Co może być kotwicą? Na pewno jakiś znany schemat, kojąca czynność czy rutyna. Na przykład fajny spacer z psami - naprzeciw naszej kwatery była rozległa polana czy może raczej pastwisko oraz lasek, gdzie Kliwer i Rejka mogły się wyszaleć. Albo spokojne, powolne celebrowanie śniadania z książką. Albo nasze zwyczajowe postoje podczas podróży z herbatą pitą w samochodzie. Albo... coś tak prostego, jak umycie rąk w ciepłej wodzie - właśnie niedawno uprzytomniłam sobie, że bardzo dobrze na mnie działa, na podobnej zasadzie, jak uwielbiam domowy ciepły prysznic.

Myślę, że powinnam znaleźć jak najwięcej takich kotwic, żeby pomagać sobie w chwilach "zbicia z pantałyku". Podobnie uważam, że moja teoria warstw dyskomfortu nie jest metaforycznym i przesadnym dzieleniem włosa na czterdzieścioro czworo, tylko całkiem użytecznym narzędziem, mogącym pomóc mi w identyfikowaniu spraw, które mnie blokują. Nigdy nie jest za późno, żeby poznać samą siebie lepiej!

Komentarze