W ciągu ostatnich miesięcy działo się bardzo dużo nowego i dobrego, ale o tym napiszę w osobnym poście. Dzisiejszy "czas antenowy" chciałabym natomiast poświęcić mojej lewej stopie.
Tak, wiem - wydawałoby się, że to dosyć nietypowy temat (zwłaszcza w aurze świąt Bożego Narodzenia), ale nie w moim przypadku. Nieraz już wspominałam o moich problemach ze stawami, a także zapewne o operacjach ortopedycznych, które figurują w moim kalendarzu wyznaczającym ostatni tuzin lat - obecnie zaś nadszedł czas na zajęcie się właśnie lewą stopą. Tą, która zawsze uchodziła za zdrową i silną, nie miała wad wrodzonych jak lewe kolano ani historii naprawianych zwyrodnień jak stopa prawa. Aż wreszcie tupnęła nogą i uznała, że jej też się coś przecież, do cholery, należy i nie można traktować jej per noga!
Dokuczała mi coraz bardziej, a badania wychodziły niewesoło. W końcu jasne się stało, że poszła w ślady swojej prawej siostry (która, notabene, też nie daje za wygraną). Zwyrodnienie stawu podskokowego, liczne torbiele, koślawa pięta, szpotawość, konflikt powierzchni kostnych wywołujący jeszcze większy ból.
Od dwunastu lat jestem pod opieką ortopedyczną doktorów Grzegorza Adamczyka i Macieja Miszczaka. Mój kontakt z nimi zaczął się jeszcze w roku 2011, gdy pracowali w Carolina Medical Center, w 2013 roku natomiast część (śmietanka!) tamtejszych lekarzy przeszła do nowo założonego Centrum Medycznego GAMMA, z doktorem Adamczykiem jako ordynatorem. Zwykłam mawiać, że "jeśli raz na jakiś czas się u nich nie pojawię, to jestem po prostu chora" - więc przynosiłam im kolejne "worki kości" - a to nadgarstki, a to łokcie tenisisty, a to kręgosłup szyjny czy lędźwiowy, a to kolejne przygody stóp i kolana. Ponieważ zaś temat stóp uparcie powracał, pewien czas temu doktor Grzegorz Adamczyk postanowił skonsultować mój przypadek ze swoim synem, doktorem Pawłem Adamczykiem, który wyspecjalizował się właśnie w tej części ciała.
I w ten właśnie sposób, chcąc wykorzystać przerwę świąteczną na rekonwalescencję, wieczorem w czwartek 21 grudnia wylądowałam na stole operacyjnym, pod czułą i kompetentną opieką prawdziwego dream teamu: operował mnie Paweł Adamczyk, asystował mu Grzegorz Adamczyk, który niejeden skalpel już na mnie stępił ;) - a znieczulała anestezjolożka-anioł Wanda Seklemow-Adamczyk. Gdyby nie fakt, że w sali operacyjnej wiało zimnem, a ja byłam właśnie kłuta w kręgosłup, mogłabym uznać, że jestem w siódmym niebie.
Operację, która była długa i trudna, przespałam pod płytką sedacją. Mimo że było już po godzinach odwiedzin, po wszystkim wpuszczono do mnie na chwilę zaniepokojonego męża, żeby zobaczył, że żyję i mam się nie najgorzej. Pierwsza noc minęła mi marnie, na bólu co i rusz uśmierzanym lekami oraz na czuwaniu przeplatanym krótkimi epizodami niespokojnej drzemki ze snami podobnymi migawkowym halucynacjom. Kolejną wątpliwą atrakcją były torsje. Rano wykonano mi rentgen, potem zaś doktor Paweł Adamczyk przyszedł policzyć, ile nóg mi zostało ;), zmienił opatrunek i opowiedział o zabiegu, który poszedł bardzo dobrze, Obyło się bez konieczności stosowania przeszczepu kostnego z mojego własnego biodra czy z banku tkanek, za to mam w stopie trzy śruby i przez najbliższe tygodnie nie wolno mi jej w ogóle obciążać.
Jeszcze tego samego dnia mąż zabrał mnie do domu; w drodze powrotnej zabandażowaną nogę w gipsowej łusce trzymałam nonszalancko na desce rozdzielczej. I zaczęły się schody... Dosłownie i w przenośni. Do naszego mieszkania wiedzie osiem stopni, po których trzeba mnie było wnieść, bo w tamtym momencie absolutnie nie umiałam przypomnieć sobie, jak pokonać je o kulach. Stopa bolała mnie bardzo, nie mogłam spać (więc mąż też nie), ledwo co dawałam radę koło siebie zrobić, skazana na proszenie o każdą najmniejszą rzecz.
To dla mnie najbardziej frustrujące: poczucie bezradności, bezsilności, braku sprawczości. Świadomość, że z każdą duperelą muszę zwracać się do umęczonego męża, że całą moją niezauważalną na co dzień rutynę nagły szlag trafił i właściwie nic nie dzieje się „po mojemu”. A konieczność ciągłego uważania na stopę odcina mnie od znakomitej większości najzwyklejszych czynności, od chodzenia po zrobienie sobie sałatki na śniadanie. Dodajcie do tego poczucie utraty kontroli nad życiem tudzież otoczeniem i macie przepis na katastrofę...
Ale dla mnie przygody medyczne to nie pierwszyzna. Jak zwykle pomaga mi nastawienie zadaniowe, planowanie, obmyślanie forteli. Stopniowo coraz lepiej zaczęłam chodzić o kulach, choć na króciutkie dystanse. Uruchomiliśmy wózek inwalidzki, który dał mi jeszcze więcej niezależności. Wymyśliwszy, jak przyklęknąć na stołeczku medycznym, by nie myć się nad bidetem, tylko przy umywalce, ucieszyłam się jak dziecko. Psy patrzą na mnie wzrokiem wygłodniałych sępów, gdy usadzona w łóżku, na stoliku pod laptopa kroję sobie warzywa na sałatkę. Schody w dół pokonuję jak mistrz, w górę jak amator, ale też daję radę ;) A kiedy w wigilię pojechaliśmy do nieczynnej przychodni GAMMA, gdzie czekał na nas Paweł Adamczyk, by zmienić mi opatrunek i obejrzeć stopę, pożaliłam mu się, że jednym z leków mogłabym równie dobrze grać w pchełki, bo tak słabo działa. Wtedy doktor wyjaśnił mi, że powinnam zażywać ten środek nie doraźnie, kiedy ból jest już silny, ale z zegarkiem w ręku co 6 godzin; poza tym wypisał mi jeszcze jeden lek "ratunkowy" na ostry ból oraz lekki środek nasenny.
I mamy dzień dzisiejszy Jestem wyspana, noga mnie nie boli, powoli dochodzimy do siebie, a psy niemal nie odstępują mnie na krok, Jeszcze niejedna frustracja przede mną, ale trzymajcie kciuki, żeby stopa dobrze się goiła!!
Komentarze
Prześlij komentarz