Autystyczne ucztowanie



[Opis zdjęć: 1. Stół nakryty zieloną serwetą, a nim - butelka z winem, metalowy kwadratowy serwetnik, miękki materiałowy "koszyczek" na pieczywo z porwanym plackiem indyjskim, przeźroczysta patelnia z krewetkami na oliwie. Fragmentarycznie widać dwa kieliszki z winem i dwa białe nakrycia. 2. Na blacie o piaskowym kolorze biały talerz śniadaniowy, a na nim niewielka tortilla hiszpańska, czyli omlet z jajek i ziemniaków, z dodatkiem plasterków kiełbasy paprykowej chorizo. Tortilla jest okrągła, grubiutka i żółciutka. 3. Fragment okrągłej formy do pieczenia wyłożonej białym papierem; widzimy około ćwierci tarty na cieście francuskim, z batatem i niebieskim serem, posypanej natką pietruszki. Foto: autorka bloga.]





Dziś chciałabym opowiedzieć Wam o moim głębokim, skomplikowanym i żarliwym związku z jedzeniem ;)

Zacznijmy od tego, że jako niemowlę nie byłam karmiona piersią. Są różne wersje tłumaczeń, dlaczego tak się stało. Podobno ojciec jeździł po Polsce, szukając dla mnie odpowiedniego mleka modyfikowanego (miało to miejsce w połowie lat siedemdziesiątych). Podobno jadłam bardzo maleńko. Podobno byłam uczulona na mleko krowie. Do dziś sama myśl o wszelkich kaszkach na mleku czy innych kleikach budzi we mnie obrzydzenie. Ale pamiętam też, że gdy byłam trochę starsza, matka dawała mi płatki kukurydziane na mleku; póki chrupały, wszystko było w porządku!

Dość nonszalancko zaczęto wprowadzać do mojej diety najrozmaitsze produkty - czy to z powodu wyluzowanej postawy życiowej moich rodziców, czy może dlatego, że jadłam słabo, więc imano się wszelkich pomysłów. Ponoć jako roczne dziecko jadłam już śliwki w occie i kiełbasę. Dziś za śliwkami w occie nie przepadam (ocet mnie dusi, chyba że jest bardzo delikatny), ale kiełbasa to jeden z moich przysmaków, do czego trochę wstyd jest mi się przyznać :) Zwłaszcza swojska, wiejska kiełbasa, albo taka z grilla czy ogniska...

W dzieciństwie byłam bardzo podejrzliwa do pokarmów o "niewłaściwej" konsystencji. O mojej awersji do lodów pisałam już tutaj. Do dziś nie lubię budyniu, a kogla-mogla odważyłam się spróbować dopiero w dorosłym życiu. Nie przepadam też za galaretkami owocowymi i wolałabym, żeby oscypek nie skrzypiał. Dla mojej matki najgorsze jednak było to, że jadłam bardzo powoli i przetrzymywałam jedzenie w policzku (podobno jako bardzo małe dziecko wypluwałam potajemnie zawartość policzka za drzwiami pokoju). Zupełnie nie mam pojęcia, czym było to spowodowane, ale takim "niejadkiem" byłam jeszcze w podstawówce. Przy czym wcale nie jestem pewna, czy rzeczywiście byłam niejadkiem, czy też konsumpcja pewnych pokarmów najzwyczajniej sprawiała mi trudność. Pamiętam na przykład paskudne wrażenie przeżutego do cna, "sianowatego" mięsa, które aż rosło w ustach i niemalże nie dawało się połknąć. Może miałam kłopoty z żuciem? Może produkowałam za mało śliny? Do dziś nie cierpię suchych produktów, chleba na sucho nie zjadłabym za nic. A może nie potrafiłam powiedzieć czy przekonać dorosłych, że coś mi po prostu nie smakuje.

Dość na tym, że moją nerwową matkę doprowadzało to do szewskiej pasji. Zdarzyło mi się oberwać widelcem w głowę, być pacniętą w potylicę tak, że twarzą i okularami wpadłam w talerz, ale raz - gdy miałam może z 10 lat - matka niestety zupełnie straciła panowanie nad sobą: zabrała mnie do drugiego pokoju, przyłożyła mi kilka klapsów na gołe pośladki, a potem złapała mnie pod pachy i wrzuciła w twardy fotel. Poczułam taki ból żeber, że aż krzyknęłam. "Połóż się, odpocznij po tym laniu" -powiedziała wtedy. Przez kilka dni nie mogłam biegać z innymi dzieciakami (to były wakacje), bo żebra wciąż mi dokuczały. To było jedno jedyne prawdziwe manto mojego dzieciństwa.

Do dziś zastanawiam się gorzko - jak można karać dziecko za to, że powoli je?! Jak można nie próbować nawet dociec przyczyny? A najlepiej byłoby w ogóle sobie odpuścić.. Ale cóż; nieśpiesznie jem po dziś dzień - szybko "wchodzą mi" tylko placki ziemniaczane i śledzie z gotowanymi ziemniakami podanymi z masłem. Mniam. W ogóle są pewne czynności, które zazwyczaj robię powoli. Bardzo nie lubię się śpieszyć - zwłaszcza rano.

[Opis zdjęć: 1. Widoczna z góry biała plastikowa deska do krojenia. Na niej szparagi w trakcie obróbki: po lewej widać cztery zielone główki, dalej skośnie leży nóż nakiri o prostokątnym, bardzo szerokim ostrzu, a na ostrzu i dalej po prawej leżą cienkie plasterki szparagów o jasnym wnętrzu i ciemnozielonej obwódce. 2. 
Blacha piekarnika wyłożona papierem do pieczenia, a na nim osiem ćwiartek pomidorów, osiem ćwiartek kapusty pak choi i sporo posiekanych grzybów shiitake. Wszystko skropione oliwą. 3. Białą plastikowa deska do krojenia na biały tle. Na desce dwa rzędy warzyw: u góry "X" z dwóch pasków zielonej papryki, dwie rzodkiewki przekrojone na pół, cztery łódeczki pomidora. U dołu kupeczka kukuryszy konserwowej, a dalej siekane oliwki, pomidory, szczypiorek, rzodkiewki i zielona papryka. Całość sprawia schludne i uporządkowane wrażenie. Foto: autorka bloga.]

Ale pomówmy o przyjemniejszych rzeczach. Jedzenie to był ważny temat w naszej rodzinie. Matka, babcia, chrzestna, ciotka na wsi zawsze dobrze gotowały, dbały o jakość jedzenia i właśnie jedzeniem okazywały miłość, dbałość, troskę i gościnność (tak, te nerwy mojej matki były wypadkiem przy pracy). To nie były czasy supermarketów i fast foodów, tylko wyszukiwania najlepszych produktów, przyrządzania wszystkiego w domu, a także - na wsi świętokrzyskiej - hodowania i uprawiania własnej żywności. W tej kulturze wyrosłam. A mimo sławy niejadka miałam nie tylko swoje ulubione pokarmy, ale i rytuały jedzeniowe. Oto one:

Choć nie lubię paprać się w jedzeniu i mało co jadam rękami, jako dziecko uwielbiałam czuć maślany poślizg na opuszkach palców. Nieraz zgarniałam odrobinę masła z brzegu kanapki i gładziłam opuszką jednego palca o drugi. Czasem szukałam specyficznego uczucia tarcia: mąka ze skórki chleba niezbyt się do tego nadawała, ale ciut solnego pyłu ściągniętego z nakrętki solniczki działało idealnie ;)

Miałam kłopoty ze zgryzem, więc matka kroiła mi chleb w małe kwadraciki. Uwielbiałam brać na widelec plasterek ciepłej parówki i rozpuszczać nim masło na takim kwadraciku.

W naszym domu na parterze mieszkała babcia ze swoim drugim mężem, rodzice ze mną zaś piętro wyżej (teraz mąż i ja mieszkamy na dole). Gdy chodziłam do babci na dół, obowiązkowo musiałam dostać do picia ciepłą wodę z cukrem i cytryną. W naszym mieszkaniu raczej jej nie piłam.

Gdy jeździliśmy do drugiej babci albo do jednej z przyjaciółek matki, zawsze miałam ochotę na bułeczkę z masłem i solą. Ta potrzeba włączała mi się automatycznie w stosownych okolicznościach - reagowałam jak pies Pawłowa ;) Chleb z masłem i solą był zresztą moim przysmakiem (nadal jest, choć jem go rzadko) i mam to chyba po matce.

Gdy spędzaliśmy wakacje u rodziny na wsi, wujostwo zabierali mnie w pole - wielką atrakcją była dla mnie przejażdżka wozem konnym. Ale zawsze musiałam mieć ze sobą zawinięty w papier, osolony kawałek swojskiego białego sera!

Kolejnego zwyczaju chyba nauczyli mnie rodzice, ale ja doprowadziłam go do perfekcji ;) W przypadku niektórych potraw od dzieciństwa zostawiam sobie "deserek" - najsmaczniejszy kąsek na koniec. Robię to do dziś i łapię się na tym, że gdy widzę, jak ktoś na początku zjada coś, co według mnie jest najsmaczniejsze, to myślę, że jego dalszy posiłek będzie nudny i nijaki... :D

To chyba też można zaliczyć do rytuałów: czytanie przy jedzeniu albo jedzenie przy czytaniu. Pamiętam mój pierwszy raz!! Miałam sześć lat z groszami, to było wtedy, gdy poleciałam z matką do RFNu, gdzie przeszłam operację niewidzącego oka. Po moim wyjściu ze szpitala, gdy jeszcze musiałam być na obserwacji, mieszkałyśmy u znajomych. Kiedyś matka i jej znajoma wyszły rano z domu, zostawiając mi śniadanie. Miałam impuls, żeby do stołu przynieść sobie książkę: Przygody kota Filemona. Jakaż to była rozkosz, jeść i czytać! Została mi do dziś. W dzieciństwie celebrowałam jakieś przekąseczki-kanapeczki-podwieczorki z książką, uwielbiałam jeść i czytać podczas podróży samochodem (nadal to celebruję), a w czasach przedpandemicznych namiętnie jadałam różne paszteciki czy bułki z parówką i czytałam, jadąc tramwajem czy autobusem... Ach, no i oczywiście mam codzienny (w miarę możliwości) rytuał długiego, powolnego śniadania z gorącą herbatą i książką... Rozmarzyłam się! ;)

[Opis zdjęć: 1. na ciemnowiśniowym blacie stołu, rozświetlonym od pobliskiego okna, stoją cztery duże kieliszki o stożkowatym kształcie, a w nich warstwowy  tatar z łososia wędzonego, zwieńczony siekanym gotowanym jajkiem i drobno krojonymi suszonymi pomidorami. Za ozdobę służą długie wąsy cienkiego szczypiorku. 2. Na blacie piaskowej barwy dwie szerokie, raczej niskie szklanki ozdobione flamingami. Zawartość to pisco sour, żółty koktajl alkoholowy proweniencji chilijsko-peruwiańskiej z rdzawymi kroplami angostury na białej piance. 3. Na półce zielonej baroerki tarasu, na tle soczyście zielonego ogródka, stoją dwie duże, wysokie szklanki z bardzo czerwonym koktajlem z arbuza. Foto: autorka bloga.]








Jakie jeszcze rytuały i fiksacje zostały mi do dziś?

Nadal nie cierpię brudzić się jedzeniem; zawsze muszę mieć pod ręką serwetkę czy chusteczkę do wycierania ust i palców. Ręką najchętniej jem tylko rzeczy suche i niepodatne na rozwalenie czy przeciekanie; nienawidzę też widoku czyjejś ubabranej jedzeniem twarzy. Odrzuca mnie od wyrabiania ciasta rękoma (kocham cię, Thermomixie!!). Nie lubię też, gdy osobne elementy posiłku stykają mi się na talerzu i od siebie nawzajem brudzą czy moczą. Programowo nie jem też buraczków na ciepło i jagód - bo barwią!

Nie tylko zostawiam sobie "deserki", ale nawet własnoręcznie zrobione kanapki jem w ściśle określonej kolejności, a nawet nieraz gryzę od starannie wybranej strony...

Zawsze jem do ostatniego okruszka i kropelki na talerzu; niby po to, żeby nie musieć czyścić naczynia przed zmywaniem :) Na tej fali dojadam nawet resztki z talerza męża!

A fiksacje jedzeniowe? Przede wszystkim POMIDORY. Nie wyobrażam sobie bez nich życia i mogę jeść je codziennie - nawet te niedobre zimowe... I w każdej postaci: surowej, suszonej, zupy, sosu, ketchupu... W ogóle uwielbiam warzywa oraz wszelkie sałatki. Codziennie jem wielką michę takiej sałatki, z przyprawami i oliwą najchętniej.

[Opis zdjęcia: na blacie piaskowego koloru gromadka warzyw. Na drugim planie, od lewej: żółta papryka, koper włoski (fenkuł), trzy duże podłużne szalotki. Na pierwszym planie, też od lewej: duży różowawy batat i pięć pomidorów na gałązce. Foto: autorka bloga.]





Na koniec muszę Wam powiedzieć, że bardzo późno nauczyłam się gotować. Jak pisałam, w domu zawsze pichciły babcia i matka, poza tym matka uważała, że ja nic nie umiem w kuchni zrobić i nawet nie chcę się nauczyć. Ale ona zawsze dawała mi "lekcje" z szybkością karabinu maszynowego i dziwiła się, że nie łapię, tylko milczę i patrzę jak sroka w gnat. Ja zresztą nie chciałam narażać się na krytykę, więc za bardzo się w kuchni nie udzielałam. Zwłaszcza, że po okresie rzekomo "niejadkowym" zrobiłam się nieco za bardzo "jadkiem" i matka patrzyła mi w talerz, krytykując, że jem za dużo albo za późno, albo za tłusto.

[Opis zdjęcia: na ciemnowiśniowym blacie stołu stoi siedem słoiczków z domowym jogurtem, a obok nich grejpfrut, granat, kilka bananów, pomarańcza, mandarynka oraz cztery orzeszki nerkowca. Foto: autorka bloga.]




Gdy jednak przeprowadziłam się do swojego mieszkania - czyli tego piętro niżej, po babci - byłam oszołomiona z zachwytu, że mam własną kuchnię. Bardzo chciałam nauczyć się gotować i wkrótce połknęłam bakcyla. Uwielbiam eksperymentować z nowymi potrawami, zwłaszcza z różnych stron świata. Kocham też gotowanie od zera, od podstaw - pieczenie własnego chleba z własnoręcznie zmiksowanej mąki, robienie swoich kostek bulionowych, jogurtu... a kiedyś nawet zrobiłam własny baleron! Ale był pyszny... Bardzo lubię też gościć innych, podejmować ich zaskakującymi daniami. Najważniejsze chyba jest jednak to, że gotowanie działa na mnie terapeutycznie: uspokaja mnie, pooprawia mi humor i daje dużą satysfakcję.  Co więcej - pamiętam i stosuję wiele wskazówek mojej matki...

[Opis zdjęcia: prostokątny chleb studzący się na kratce ustawionej na białej ściereczce w czerwono-granatowo-żółtą kratę. W tle srebrna lodówka, oparcie ciemnego krzesła z beżową tapicerką i białe fronty szafek kuchennych. Foto: autorka bloga.]





Gdybyście chcieli zobaczyć, co gotuję - a może i skosztować :) - możecie odwiedzić dwa moje blogi:

Aktualny - Kuchnia pod Truflarzem

Dawniejszy - Przez serce do żołądka ;)

Komentarze