Czy ja stosuję maskowanie?

[Opis zdjęcia: Wnętrze gabloty muzealnej. Na skośnie ustawionej podstawie piaskowej barwy leży fragment twarzy moai - kamiennego posągu z Wyspy Wielkanocnej. Widać lewą górną część oblicza: popękane fragmenty szarego tufu wulkanicznego składają się na część czoła, oczodół i nos z wydatnymi nozdrzami. W oczodole spoczywa oko - białko z białego korala i źrenica z czerwonej scorii, kolejnej skały wulkanicznej. Można odnieść wrażenie, że twarz wyłania się z nicości ku światu. Foto: autorka bloga.]


Maskowanie u osób w spektrum autyzmu to niezwykle intrygujący temat. Mnie zaintrygował przede wszystkim dlatego, że na pierwszy, a nawet siódmy rzut oka wydawało się, że u mnie występuje ono w małym stopniu; że po prostu jestem sobą. Że nie ukrywam swojego prawdziwego charakteru i zachowań, by lepiej dopasować się do tak zwanego ogółu.

Ale czy rzeczywiście?

Wiecie - z maskowaniem jest tak, że samej osobie zainteresowanej czasem trudno jest nie tyle przyznać, co raczej wręcz zauważyć, że się maskuje. Niektóre zachowania czy postawy maskujące zrastają się z nami tak mocno, że zaczynają tworzyć część naszej osobowości. Czasem są to elementy, które w sobie lubimy, ale bywa i tak, że osoba autystyczna nie jest pewna, gdzie kończy się maska, a zaczyna "prawdziwe ja".

Jak to jest więc u mnie?

Ależ naturalnie, że stosuję maskowanie. Jak dotąd zidentyfikowałam u siebie następujące typy:

1. Ukrywanie zachowań

Staram się nie pokazywać światu zachowań, które mogłyby zostać źle odebrane. Na przykład ukrywam się z moją zmorą od dzieciństwa - skubaniem skórek, choć efekty oczywiście można często zobaczyć gołym okiem. Z reguły uważam też na to, kiedy mogę pofolgować sobie z moją tendencją do podśpiewywania i pogwizdywania. (Jeśli te dwa ostatnie przykłady skojarzyły się komuś ze stimowaniem - o tym napiszę przy innej okazji.) Co znamienne, nawet gdy mieszkałam już w swoim mieszkaniu, a nie z rodzicami, łapałam się na tym, że powstrzymuję chęć wstania od posiłku i np. pójścia po coś do innego pokoju, bo matka zawsze upominała mnie, żebym nie wstawała od stołu, póki nie zjem! Uderzyło mnie to: dorosła kobieta we własnym domu broni się przed robieniem co chce... Na szczęście mi to minęło. Ale pamiętam, jak kiedyś na bankiecie pokonferencyjnym w Zjednoczonym Królestwie przeżywałam katusze: zanim podano pierwsze danie, miałam ogromną ochotę sięgnąć po bułkę i zjeść ją z masłem i solą (vide wpis o jedzeniu :)) - ale bałam się, że to "nie wypada", albo że przy moim wzroście zaraz niezgrabnie potrącę coś na stole rękawem marynarki i będzie wstyd... Właśnie zdałam sobie sprawę, że dość często miewam wrażenie, że czegoś zrobić "nie wypada" - chyba niniejszym odkryłam pokaźny zbiór moich trudności społecznych!

2. Ukrywanie nastroju i wrażliwości

O, to ważny, ciężki temat... Od wielu lat mówiłam o sobie, że wśród ludzi jestem takim "kolorytem lokalnym", albo wręcz błaznem - który "śmieszy, tumani, przestrasza"... Cenię mój humor i bardzo lubię rozbawiać innych - ale tu mówię o czymś innym. Jestem pierwsza do głupich skojarzeń, skandalizujących komentarzy czy żartów "po bandzie". Niektórzy lubią moje cyniczne nieraz poczucie humoru, inni nie bardzo wiedzą, jak na nie zareagować. Jednym z aspektów takiego zachowania - po części na pewno odziedziczonym po rodzicach, zwłaszcza matce - jest używanie przeze mnie grubiańskiego języka, szczególnie wobec samej siebie: mam łeb, a nie głowę, gębę, kopyta i tak dalej. Upomina mnie mąż: Masz główkę. Twarz. Buzię. I nie musisz kląć...

Przed wielu laty nabrałam przekonania, że jeśli będę okazywać smutek, przygnębienie, słabość, niezaradność - to nie będę akceptowana. Dlatego ludzie zaczęli widzieć we mnie osobę pogodną, wesołą, przedsiębiorczą, która zawsze sobie poradzi! A ja miałam o to gorzki żal - no bo pewnie: skoro "zawsze sobie poradzę", to nie trzeba się dla mnie starać czy wysilać... Tymczasem to przecież ja sama nie umiałam albo bałam się pokazać, że jest inaczej. Zresztą towarzystwo ludzi lubię do tego stopnia, że nawet w te dni, gdy mam zły nastrój, przy ludziach moje samopoczucie automatycznie się poprawia. I nie wiem: czy to autentyk, czy też maskowanie? (Tu na melodię: "Czy to jest miłość, czy to jest kochanie?" ;)) --> o, widzicie, błaznuję!

3. Usprawiedliwianie się

Tak, bardzo często się usprawiedliwiam. Automatycznie wręcz szukam racjonalnych wyjaśnień dla moich rozmaitych zachowań. Ostatnio opisałam jeden z takich epizodów na mojej stronie na Facebooku - przytoczę go teraz tutaj.

Zwykle dość późno jemy z mężem śniadanie. Pewnego dnia już się do niego szykowaliśmy, kiedy nagle odkryłam, że do sporządzenia mojej zwyczajowej gigantycznej sałatki brakuje mi arcyważnego komponentu.

- Gdzie jest drugie awokado?!
- Nie wiem. Może zjadłaś.
- Nie, na pewno zjadłam jedno! Gdzie ono może być?
- Nie możemy najpierw zjeść śniadania?
- Możemy, ale..... - Mózg stanął mi w poprzek.
- Zobacz w tamtym pojemniku. Boisz się, że pies wziął?
- Trochę tak, bo to dla niego toksyczne... Nie ma!!
- Potem się znajdzie.
- Aaaale... ono już na pewno jest wystarczająco dojrzałe! Albo nawet za bardzo... I trzeba je zjeść... Cholera, gdzie ono jest?.......... DOBRA, MAM!

Co tu się zadziało? Ano, dopiero po ochłonięciu potrafiłam zajrzeć w głąb własnego umysłu i powiedzieć mężowi: Widzisz, ja po prostu nienawidzę, kiedy coś mi ginie i wpadam wtedy niemal w panikę...! Oczywiście doskonale to zrozumiał.

Trudno mi jest nieraz po prostu przyznać: Tak mam, bo tak mam, bo tak działa mój mózg i musisz z tym żyć, świecie!

Jak dotąd nie znalazłam u siebie innych obszarów życia, w których maskowanie ukrywa moją prawdziwą naturę Na pewno jednak są - i ukrywają się przede mną samą...

Komentarze