Nadwrażliwości sensoryczne to było jedno z moich "odkryć", kiedy zaczęłam interesować się autyzmem, a potem podejrzewać go u siebie. Nagle różne rzeczy i zjawiska, których właściwie od zawsze nie lubiłam, które drażniły mnie, uwierały, denerwowały, brzydziły czy bolały - wpadły do jednego przepastnego wora i znalazły swoje wytłumaczenie. Niektóre z negatywnych reakcji na rozmaite aspekty rzeczywistości były ze mną od tak dawna, że sądziłam, iż są normalne, powszechne - lub znajdowałam im racjonalne wytłumaczenie na swój użytek.
Żeby nie wprowadzić do wpisu zbytecznego chaosu, podzielę tę opowieść według zmysłów i tym podobnych kategorii.
Węch
Tu będzie sprawa bardzo prosta! A może bardzo skomplikowana - zależy jak na to spojrzeć. Otóż cierpię na wrodzoną anosmię, czyli brak powonienia. Właściwie sądzę, że wrodzoną, bo nie mam w pamięci żadnych zapachów - a z tego, co czytałam, to właśnie wonie szczególnie silnie zapisują się we wspomnieniach.
Czuję tylko substancje drażniące: mocny alkohol (od koniaku wzwyż - ale tylko wtedy, gdy wsadzę nos do kieliszka!), porządny chrzan, ocet, amoniak i... kwas mrówkowy, taki wydzielany przez wkurzone mrówki. Raz jeden jedyny, schodząc gdzieś w Katalonii do podziemi stacji benzynowej do toalety, poczułam bardzo ostry, intensywny zapach - tak nagły i nieoczekiwany, że czułam się nim wręcz spoliczkowana i dosłownie bałam się iść dalej. Domyślam się, że musiał to być silny detergent. Ale w tej kategorii nie mam żadnych nadwrażliwości. Raczej niemal zupełną niewrażliwość, co z biegiem życia coraz bardziej przeszkadza mi emocjonalnie.
Wzrok
Tutaj z kolei dzieje się sporo. Zacznę od rzeczy łatwo kojarzonej z autystami - nadwrażliwości na światło, którą zawsze nazywałam światłowstrętem i łączyłam z wadami wzroku. Z jednej strony przy moich kłopotach ze wzrokiem potrzebuję dobrego, zdecydowanego oświetlenia, z drugiej jednak silne słońce bardzo mnie razi - aż odruchowo marszczę czoło, od czego robią mi się już zgrubienia mięśni na wewnętrznych krańcach brwi i pionowa zmarszczka między nimi. Ostatnio zorientowałam się, że męczy mnie też silne światło sufitowe w pracy. W domu w ogóle nie lubię światła z góry, wolę różne rozwiązania boczne i bardzo lubię urozmaicone, ciepłe źródła światła.
Najgorsze, co można mi zrobić, to znienacka zapalić światło w nocy albo zaświecić latarką w oczy. To dosłownie boli. Nocą poruszam się po domu po ciemku, omackiem - lub z minimalnym oświetleniem.
Są też rzeczy, na które nie mogę patrzeć. Należą do nich zniekształcenia twarzy (np. po wypadku), a także... Filmy dokumentalne, na których insekty pożerają się nawzajem. Ogólnie rzecz biorąc, zawsze mówię, że do mnie strach przychodzi przez oczy - znacznie łatwiej przerazić mnie jakąś nieprzyjemną wizją niż np. dźwiękiem. Do dziś pamiętam widziane przed kilkudziesięciu laty zdjęcia - nie wiem, czy autentyczne - zniekształconych poronionych płodów, podobno na skutek skażenia po wybuchu elektrowni w Czarnobylu. (Coś mi świta, że czytałam długo potem, iż nie były to chyba nawet płody ludzkie i nie miały bodaj nic wspólnego z katastrofą, ale obraz w mózgu pozostał.)
Słuch
Jak można się domyślić, nie lubię nagłych, głośnych dźwięków - np. trzaskania drzwiami czy drzwiczkami szafek, rozdzierającego skrzypienia i szurania krzesła przesuwanego na podłodze, wyjącego silnika motocykla. Nie lubię też ludzi głośno rozmawiających na ulicy czy w autobusie. Jak wielu autystów, nie umiem skupić się na rozmowie, gdy w tle słychać gwar czy głośną muzykę.
Bardzo źle reaguję na histeryczny płacz dziecka - moje odczucia krążą wtedy między współczuciem, strachem i paniką. Podobnie przeżywam odgłosy kłótni i awantury, ale to już chyba zaszłość z dzieciństwa...
Mam też łagodną mizofonię: źle znoszę odgłosy mlaskania, siorbania, pociągania nosem czy stękania.
Dotyk
Metki! Oczywiście, te straszne metki w ubraniach! Ale ich nie wycinam, bo boję się zrobić dziurę. A mam totalną dziurofobię! Ale nie jest to trypofobia, gdy obiektem wstrętu są liczne dziury czy pęknięcia (klik). Chodzi o dziury w materiale. Dziura - zwłaszcza pod pachą albo w skarpetce czy rękawiczce - budzi we mnie totalne obrzydzenie, połączone z chęcią natychmiastowego zdjęcia z siebie danej rzeczy, jak gdyby miała wyrządzić mi krzywdę. Ciekawe: rękawiczki bez części palców - np. żeglarskie czy rowerowe - są dla mnie w porządku. Myślę, że wyjaśnienie znaleźć można w dowcipie, którym kiedyś znajomy rozłożył mnie na łopatki: "Czym różni się otwór od dziury? - Dziura to jest otwór w niewłaściwym miejscu". Od razu zaznaczam, że popularne dżinsy z dziurami są u mnie na cenzurowanym.
Nie (z)noszę też niewygodnych ubrań i wielu tkanin syntetycznych. To, co na siebie zakładam, musi być komfortowe. Wykpiwała to moja matka, która należała do ludzi uznających "cierpienie dla urody" za uprawnione. Ja natomiast nie toleruję, gdy mnie coś ciśnie, drapie, uwiera, gdy muszę stale uważać, czy dany ciuch dobrze się układa, albo jak zsuwa mi się jakieś diabelne ramiączko.
Od kwestii ubrań możemy gładko przejść do makijażu. I tu krótko: N I E. Nie dla mnie szminka, tusz do rzęs, cień do powiek czy lakier do paznokci. Podczas tych kilku razy, gdy występowałam w programach telewizyjnych, moment charakteryzacji wspominam jako mini-traumę. Kiedyś chyba wymusiłam jej brak.
Tak samo traktuję brudzenie się jedzeniem czy czymkolwiek innym: nie dla mnie widok buzi dziecka umazanej czekoladką, faceta z pianą do golenia na twarzy, gagu z tortem (mdłości...!); nie dla mnie jedzenie rękoma, malowanie palcami, dłonie uwalane długopisem czy stopy oblepione piaskiem z plaży albo błotem. Brr, brr, BRRR!! Musiałam się przemóc, by wchodzić bosymi nogami w muł jeziora przy wodowaniu łódki i by karmić smaczkami z ręki radośnie uślinionego psa. Choć uwielbiam gotować, do dziś nie cierpię zagniatać ciasta czy mieszać mięsa mielonego ręką. O wstręcie przed kontaktem z brudnymi powierzchniami pisałam już w tym poście.
Nie lubię też wrażenia zimnej wody na skórze - męczy mnie chodzenie w deszczu (kiedyś myślałam, że to z powodu noszenia okularów); gdy kapie mi na twarz, odruchowo i lękowo mrużę oczy.
Nie znoszę dotyku obcych ludzi - przepychanek w tramwaju, trącania torbą i pchania się w kolejce, jakże częstej ręki na plecach, gdy ktoś nieuprzejmy chce przejść obok mnie w tłumie. W ogóle nienawidzę tłumu. Nie lubię też, gdy ktoś dotyka moich dłoni i stóp (chyba że mąż albo lekarz) - więc manicure i pedicure robię sobie sama, choć to drugie jest utrudnione ze względu na mój kiepski wzrok i problemy ze stawami. Zmorą dzieciństwa i nawet wczesnej dorosłości było kategoryczne naleganie mojej matki, że będzie to robić ona. I mi, i ojcu - obydwoje nas traktowała jak nierozgarniętych...
Przez bardzo długie lata nosiłam krótkie włosy - głównie dlatego, że matka wpajała mi taką "konieczność" ze względu na mój niski wzrost. Od początku pandemii zaczęłam jednak zapuszczać włosy - najpierw ze strachu przed pójściem do fryzjera (i złapaniem tam COVIDu), potem już dlatego, że spodobałam się sobie w długiej fryzurze i przełamałam absurdalną barierę psychiczną. Nie cierpię jednak, gdy włosy spadają mi na twarz, wchodzą do oczu, kosmyki owijają się wokół nosa albo pojedyncze włosy kleją się do warg. Odlepianie takiego włosa sprawia mi wręcz dziwny, przeczulicowy ból.
Inne odczucia
Źle toleruję zimno. Robię się wtedy ociężała cieleśnie i umysłowo, zapadam się w sobie. Gdy na dworze jest zimno czy nawet pada, mój mąż bez problemu może spacerować, zwiedzać czy wykonywać różne prace - dla mnie graniczy to z torturą. Pamiętam, jak tej bądź zeszłej zimy wyszłam na spacer z psem i uderzył w nas wiatr z gradem czy zmrożonym śniegiem - oczywiście z uporem szłam dalej, oddychając przez zaciśnięte zęby i powtarzając sobie, że na takie poświęcenie zdolna jestem tylko dla Kliwra! A jednak dopiero ostatniej zimy nauczyłam się rozpoznawać, jak źle na mnie działa zimno w łydki - wtedy zaś mąż dał mi swoje cudowne wełniane getry narciarskie.
W mojej relacji z zimnem na pewno nie pomaga fakt, że mam anemię, chorobę Hashimoto i bardzo niskie ciśnienie... Znacznie lepiej znoszę upał.
Za to jestem odporna na ból. Na niemalże wszelkie jego rodzaje (może poza borowaniem, zawsze bowiem proszę dentystów o znieczulenie) - chociaż ta odporność to jest bardziej cierpliwe znoszenie i dość upiorne przyzwyczajenie. Po prostu nie panikuję, gdy coś mnie boli albo jakiś zabieg medyczny jest bolesny, ale nie znaczy to, że nie dołuje mnie to psychicznie, fizycznie i wydolnościowo.
...Trochę się tego zebrało. Aż sama jestem zdziwiona, że tak dużo! Lepiej jednak uświadamiać sobie takie uwarunkowania - choćby po to, by nie winić samej siebie za "przewrażliwienie" czy "rozhisteryzowanie", tylko tak zarządzać środowiskiem, by unikać niepotrzebnych przykrości.
To gdzie są te filcowe podkładki pod nogi krzeseł?...
No, jest tego sporo, ale dobrze też, że wrodzone poczucie humoru pomaga Ci to przetrwać🤪
OdpowiedzUsuńPoczucie humoru to jeden z moich najwierniejszych kompanów!! :D
Usuńjak sobie radzić?
OdpowiedzUsuńCzytałam właśnie, że u osób z autyzmem może pojawiać się problem z dużą wrażliwością na różne dźwięki. Pojawiają się również zaburzenia centralnego przetwarzania słuchowego. Jeśli chodzi o sprawdzanie wszystkich istotnych informacji, to może przydać się Wam trening Neuroflow. Sprawdzić możecie go na stronie https://audiomedika.pl/ .
OdpowiedzUsuń